20.01.2015

Agra i New Delhi, czyli tęsknimy za PKP!

Taj Mahal jest jednym z tych obiektów w Indiach, których przegapić nie można. I choć od oglądania pałaców i budowli stworzonych stosunkowo niedawno przez człowieka wolimy zdecydowanie dzieła natury i zabytki kultury antycznej, ten punkt podróży umieściliśmy jako obowiązkowy w naszym planie. Taj Mahal został wzniesiony przez Szahdżahana w XVII wieku na pamiątkę zmarłej podczas porodu żony Mumtaz Mahal. Szahadżahan tak kochał swoją żonę, że postanowił zbudować jej grobowiec jakiego jeszcze nikt na świecie nie widział. Udało się mu aż za dobrze, ponieważ do tej pory nikt nie miał piękniejszego nagrobka.





To miał być jednodniowy wypad do Agry, bez noclegu. Dostępne pociągi pasowały idealnie: w mieście mieliśmy znaleźć przed południem, a wyjechać w kierunku New Delhi trochę po północy sleeperem. Taka była teoria. Z powodu porannej mgły nasz pierwszy pociąg przybył do Agry z dwugodzinnym opóźnieniem. Zwiedzanie Czerwonego Fortu – drugiej atrakcji miasta musieliśmy sobie odpuścić. W okolice Taj Mahal dostaliśmy się naszym ulubionym miejskim środkiem transportu, czyli rozklekotanym autobusem. W małym parku przy pałacu spotkaliśmy tysiące atrakcji dodatkowych, na przykład możliwość przebycia dwustumetrowego odcinka od bramy parku do kasy biletowej na bryczce zaprzęgniętej do wielbłąda lub też na elektrycznej rikszy. Można było przy tym kupić jedną z wielu dostępnych tutaj tandetnych pamiątek. Tradycyjnie, naganiaczy masa, a my jak zawsze swoje „no thanks!” Jeden z naganiaczy proponował nam depozyt na nasze podróżne plecaki. Odpowiedzieliśmy, że „dobra, dobra” i my swoje wiemy, was, naganiaczy już dobrze znamy, a pod pałac wejdziemy z plecakami. Przy kontroli osobistej (a taka kontrola odbywa się przy niemal każdej atrakcji turystycznej w Indiach) cofnięto nas jednak i kazano zostawić plecaki w depozycie, który dość niedrogo (20INR) funkcjonuje przy pałacu. Mogliśmy już bez przeszkód zacząć zwiedzanie.
Wiele słyszałem wcześniej o Taj Mahal. Że cud świata, że ogromny i okazały, że można na niego patrzeć godzinami. Zawsze gdy się człowiek nastawi na zbyt wiele, najczęściej później jest zawiedziony. Wyprzedzając swoje rozumowanie wyobraziłem sobie, że mauzoleum, może i duże, ale nie zrobi na mnie pewnie wrażenia, że będzie po prostu kolejnym punktem naszej podróży. Przyznaję się jednak do rozczarowania. Pozytywnego rozczarowania. Pałac jest piękny, ogromny, a do tego oglądaliśmy go przy zachodzie słońca, po którym nadeszła mgła i nadała jeszcze ciekawszego klimatu. Gdzieś wcześniej czytałem, że na Taj Mahal chce się po prostu patrzeć, nie odrywać od niego wzroku. Potwierdzam, jest niczym jeden z tych pięknych widoków stworzonych przez naturę, które można oglądać godzinami w parkach narodowych na całym świecie. Jedna mała różnica: stworzył go człowiek i z pewnością zasługuje na miano architektonicznego cudu świata.

Taj Mahal to nie tylko biały pałac.


Pod pałacem, ku naszemu ogromnemu zdziwieniu, spotkaliśmy naszych znajomych z Mumbaju: parę Australijczyków, z którymi graliśmy role statystów w Bollywood! Zrobiliśmy sobie z nimi kolejne wspólne zdjęcie, wymieniliśmy doświadczenia z Indyjskich podbojów i plany na dalszą podróż. Żegnając się z nimi krzyknęliśmy: „do zobaczenia!”… Można powiedzieć, że świat jest mały, a Indie ze swoją ponadmiliardową populacją jeszcze mniejsze. Szlaki turystyczne świata są przecież utarte i już kilka razy zdarzyło się nam na naszej „trasie” spotkać kogoś (nie hindusa), kogo widzieliśmy już gdzieś wcześniej. Amerykę odkryto już jakiś czas temu, podobnie jak morską drogę do Indii… Przed nami było tu wielu Europejczyków. I będą te miejsca odwiedzać regularnie.
Nasi znajomi z Australii.

O odwiedzinach tak potężnego zabytku, jakim jest Taj Mahal nie zapominają także Hindusi. A jest to przecież liczny naród. Tak liczny, że wszędzie na swoim terenie generuje ogromy tłok. Wyobraźmy sobie, że w Polsce przychodzi czas majowego weekendu. Większość naszego społeczeństwa odpoczywa od pracy w te kilka zazwyczaj ciepłych dni. Pogoda staje się przyjemna po raz pierwszy od zimy, więc wszyscy rodacy spotykają się np. przy Morskim Oku lub w innych znanych kurortach. Są nas tysiące. Rodziny, grupy młodzieży, panowie w marynarkach i mokasynach, panie w szpilkach. Wszyscy odstrojeni jak na niedzielną Mszę Świętą. Spęd niczym przy lepszej promocji w hipermarkecie. Wszyscy chcą być w tym samym miejscu o tym samym czasie. I teraz pomnóżmy tę ilości ludzi razy kilka i przyjmijmy sobie, że to się dzieje codziennie… Tak mniej więcej wygląda zwiedzanie popularnych turystycznych indyjskich atrakcji, a wśród nich Taj Mahal. Ludzi tyle, co po meczu obok stadionu na gdańskiej Letnicy. I ciesz się tą chwilą przy cudzie świata…
Mała próbka ilości odwiedzających.

Po pożegnaniu z pałacem oraz wszystkimi zwiedzającymi udaliśmy się w stronę dworca kolejowego. Czekało nas około pięciu godzin oczekiwania w dworcowej poczekalni. Nie tak źle, zwłaszcza, że na indyjskich dworcach funkcjonują różne klasy poczekalni, odpowiadające klasom pociągów. Nasza klasa nie była tą najniższą siedliśmy więc w ciepłej (na północy Indii zimą noce są dość chłodne) poczekalni, względnie niezatłoczonej. Pociąg miał przyjechać o godzinie 1:55 i gdy już zbliżała się ta pora poszedłem dowiedzieć się na który peron mamy się udać, nie widziałem bowiem żadnej informacji na wyświetlaczach na temat naszego pociągu. Usłyszałem, że z powodu mgły pociągi mają ogromne opóźnienia i nasz będzie pewnie około ósmej rano… a więc kolejne kilka godzin… Nauczono mnie przy tej okazji jak sprawdzać na dotykowym dworcowym komputerze status konkretnych pociągów. Sprawdzałem co jakiś czas. Z ósmej zrobiła się dziewiąta, z dziewiątej jedenasta. O godzinie dwunastej wyszliśmy z poczekalni na peron. Według komputera, który aktualizował status przy każdej odwiedzonej przez pociąg stacji pociąg nasz znajdował się już mniej niż 100km od Agry. O! Będzie w ciągu godziny, pomyśleliśmy. I tak czekaliśmy. Mijały kolejne godziny, szesnasta, siedemnasta… Ile czasu ten p…y pociąg może przebywać te sto kilometrów?! O godzinie osiemnastej numer naszego kursu zaczął pojawiać się na wyświetlaczach! To już coś! Jakaś pierwsza konkretna informacja. A co gdyby nie informatyka, której zapewne nie było tu jakieś dziesięć lat wstecz? Czekasz od drugiej w nocy, a twój pociąg jak nagłe olśnienie pojawia się o godzinie osiemnastej. A właściwie nie pociąg tylko pierwsza o nim jakakolwiek informacja. Jak ten kraj funkcjonuje? Do wagonu wsiedliśmy ostatecznie przed dziewiętnastą. Ponad szesnaście godzin opóźnienia! I podobno nie jest to w przypadku Indian Railways nic nadzwyczajnego. W całej tej nieszczęsnej historii, szczególnie nieprzyjemnej dla Dominiki, która po prostu wymarzła, należy wspomnieć, że w ciągu tego dnia jak na złość temperatura nie sprzyjała siedmiogodzinnemu wyczekiwaniu na peronie. Przypominają mi się reportaże z wieczornych wiadomości o zamieszaniu przy każdej świątecznej zmianie rozkładu jazdy PKP. Bo się pociąg spóźnił trzy godziny…? No to już coś bo indyjski standard to godzina lub dwie poślizgu. W miarę punktualnie (najmniej 20min po czasie) pociągi odjeżdżają tylko ze stacji początkowej. Po kolejnych kilometrach opóźnienie zwykle narasta. To może lepiej wybrać inny środek transportu? Ale jaka inna firma przewiezie mnie wygodnie pozycji leżącej w cenie ok. 3- 4zł za każde 100km?  I ta ostania myśl sprawia, że w przyszłości będziemy nadal klientami indyjskich kolei.
Wyczekana podróż w końcu się rozpoczęła, a o północy (zamiast o siódmej rano) wysiedliśmy w New Delhi. Nasz pociąg miał nie jechać przez dworzec główny, nieopodal którego usytuowana była interesująca nas hotelowa dzielnica miasta. Pomyślałem, że to żaden problem, ponieważ obok stacji, na której mieliśmy wysiąść przebiega linia metra, którą dojedziemy na miejsce. Idąc w stronę odmawiając kilku niepoważnym propozycjom podwiezienia, napotkaliśmy patrol delhijskiej drogówki. Zapytaliśmy czy idziemy w dobrą stronę, a oni na to „zapraszamy, podwieziemy was!”. Obawiałem się chwilę czy to nie żadna podpucha, ale nic z tych rzeczy, jechaliśmy sobie teraz dumnie radiowozem z włączonym czerwono-niebieskim kogutem na dachu z miłymi indyjskimi policjantami. Na stacji metra okazało się, że ostatni skład tego dnia już odjechał. Wróciliśmy do radiowozu z funkcjonariuszem, który odprowadził nas na stację. Policjanci zatrzymali po chwili przejeżdżającą motorikszę. Zasugerowali kierowcy za jaką cenę ma nas zawieźć do upatrzonego hotelu, a przy okazji skontrolowali jego dokumenty. Spisali numer licencji i numer telefonu riksiarza by później dowiedzieć się czy z nami wszystko w porządku i czy zameldowaliśmy się bezpiecznie w nowym miejscu pobytu, grożąc mu, że „jeśli będzie inaczej to on zobaczy…”. Dojechaliśmy pod hotel, a przy meldunku w recepcji zobaczyliśmy jeszcze raz naszego kierowcę z telefonem w ręku, zadzwonił bowiem policjant zatroskany naszym losem. Po doświadczeniach z opóźnionym pociągiem, po wysiadce o północy (zamiast o poranku) w jakiejś ciemnej dzielnicy New Delhi spotkanie z delhijską policją było dla nas niespodziewanym, ale za to bardzo miłym rozwiązaniem sytuacji.
New Delhi było dla nas powrotem do cywilizacji. Nie spodziewałem nawet, że takim miłym. Bo przecież zawsze miło się od tej cywilizacji ucieka. Spędziwszy kilka tygodni w mniejszych miastach, nieco mniej ucywilizowanych, przypomnieliśmy sobie teraz jakim luksusem jest możliwość chodzenia po chodniku, bez przeciskania się przez mieszankę ludzi, motocykli i krów, których jest w stolicy zdecydowanie mniej niż gdzie indziej; błota, śmieci i… niech lepiej czytelnik tu przyjedzie i sam sobie zobaczy czego jeszcze.
Świątynia w środku miasta.

Inna hinduistyczna świątynia. Na jej teren nie można wnosić aparatów fotograficznych, wnętrze mamy więc tylko w naszych wspomnieniach

Duże miasto - duża instalacja elektryczna...

Azjatycka wersja wiewiórki. Z profilu i AnFas.

Ten człowiek bardzo prosił, aby pokazać go w naszym kraju. Proszę bardzo!

Odpowiednik naszego Belwederu.


Delhijska Brama Indii

W New Delhi wypadło nam też spędzić Nowy Rok. O godzinie „zero” spodziewaliśmy się nie wiadomo jakich fajerwerków. Tutejsza tradycja dyktuje coś zgoła innego. Zamiast petard o północy wybuchają balony, i to tylko w rękach nielicznych zainteresowanych miejscowych. Odgłos przypomina wprawdzie wybuchające petardy, ale to tyle. Więcej działo się w pierwszy dzień nowego roku. Na defiladowej ulicy stolicy odbyła się parada, którą, cóż, nie da się dowiedzieć o wszystkim na czas, przegapiliśmy... Na miejsce trafiliśmy przypadkiem, gdy już wszystko się zwijało. Na szczęście widzieliśmy próbkę parady dzień wcześniej. Spotkaliśmy, znowu przypadkiem, maszerujące ulicami New Delhi orkiestry głównie dęte. Oko się ucieszyło, ucho specjalnie nie zwiędło (przyjaciele z muzycznego fachu zrozumieją co mam na myśli) widowisko było przednie.




Zapasowa figurka.


Z New Delhijskich miłych akcentów szczególnie miło wspominamy uliczną jadłodajnię, w której jedliśmy pyszne śniadania, popijając je indyjską herbatą, zwaną przez miejscowych „ćiaj” ugotowanej z nutką „tego czegoś”, co powinien w gotowanie ćiaju wkładać każdy gotujący ten napój. Było to jedno z nielicznych miejsc w Indiach, gdzie spotkaliśmy się z polityką typu: klient zadowolony i NIENACIĄGNIĘTY wróci nazajutrz z uśmiechem by znowu coś zjeść oraz zamienić kilka kolejnych zdań z miłym właścicielem. I wracaliśmy. (polecam: róg Main Bazaar, Bassant Rd i Chelmsford Rd, lokal gastronomiczny pomiędzy jednym i drugim kramem z walizkami podróżnymi…).

Ćiaj – herbata, gotowana w większym rondlu (duża powierzchnia szybciej się ugotuje) wraz kozim mlekiem z dodatkiem cukru i imbiru. Po ugotowaniu i przecedzeniu podawana jest zazwyczaj w szklaneczkach o poj. 100ml. W smaku przypomina nieco słodką kawę z mlekiem. Koszt – 5-10 INR. Z racji na odmienną niż u nas politykę dotyczącą lokali gastronomicznych i działalności gospodarczej w ogóle, ćiaj jest miłym relaksującym dodatkiem za grosze do właściwie każdej chwili i w każdym miejscu indyjskiego życia. W Polsce oraz w całej Europie, dzięki wszystkim trudnościom związanym z założeniem i prowadzeniem działalności gospodarczej, czegoś podobnego nigdy nie spotkamy.
Hurtownia surowców w New Delhi. Stoisk podobnych to tego jest w tym miejscu tysiące.
I jeszcze raz, tym razem z półobrotem...

Ćiaj jest czasami tak dobry, że uzależnia. Tak stało się z Dominiką, która wypija go dwa razy szybciej niż ja i prosi o kolejny, szczególnie jeśli  jest imbirowy i aromatyczny. Uważa, że zimą powinien być podawany w normalnych kubkach a nie literatkach.

8.01.2015

Jaisalmer i Jaipur

Podróż Jodhpur – Jaisalmer była naszym pierwszym spotkaniem z indyjskimi kolejami państwowymi. Wiele o tym środku podróży słyszeliśmy dobrego, lecz dopiero teraz udało się nam nabyć bilety na pociąg. Nie jest to sprawa tak oczywista jak w naszym kraju, biletów nie kupuje się od tak dziesięć minut przed odjazdem pociągu. Niezależnie czy kupujemy za pośrednictwem Internetu czy też bezpośrednio w kasie na dworcu, należy zrobić to z pewnym, na niektóre połączenia nawet miesięcznym wyprzedzeniem. Gra jest warta świeczki, ponieważ na długich dystansach pociągi są najtańszym środkiem transportu w Indiach. I tak kupiliśmy jedyne dostępne bilety na pociąg, który ruszać miał w wigilijny wieczór.

Kiedy wsiadaliśmy była piękna pogoda, temperatura około 25st. Celsjusza. Pustynne widoki o zachodzie słońca zachwycały nas niezmiernie. Nieopodal Jaisalmer wjechaliśmy w klimat czysto pustynny, a że było już po zmroku dało się odczuć przeraźliwy chłód. Ze strojów wakacyjnych musieliśmy się przebrać szybko w te późnojesienne. Miasto przywitaliśmy późnym wieczorem. Było opustoszałe, po ulicach przemykały nieliczne samochody i motoriksze, których kierowcy nie chcieli nawet słyszeć o negocjacjach cenowych. To właśnie tutaj usłyszałem, że „chodzenie jest zdrowsze”…

Dojechaliśmy droższą tym razem motorikszą do upatrzonego wcześniej guest house’u i zorganizowaliśmy sobie własną wigilię. Na naszym wigilijnym stole – hotelowym taborecie, znalazło się niemal dwanaście wigilijnych, bezmięsnych potraw. Wśród nich był kupiony w Polsce czerwony barszczyk z torebki ugotowany w blaszanym kubku z grzałką, kilka rodzajów tzw. egzotycznych owoców oraz owocowe, niemal bezalkoholowe piwo i słodycze. Złożyliśmy sobie życzenia, po czym zamieniliśmy kilka słów z naszymi rodzinami i nie szukając już możliwości pójścia na pasterkę położyliśmy się spać. Noc była zimna, ale dostaliśmy od przezornego właściciela hotelu dodatkową parę koców w kolorze „Sahara” i dzięki temu przespaliśmy ją spokojnie, bez szczękania zębami.

Nazajutrz wybraliśmy się na zwiedzanie miasta. W centralnej części Jaisalmer znajduje się, jak przypuszczają tutejsi historycy, najstarszy zamieszkały fort na świecie. Wśród bardzo ciasnych, ciaśniejszych jeszcze niż w Jodhpur uliczek cofnęliśmy się w czasie o kolejne kilka wieków. Prawie wszystkie budynki mają tutaj bladożółtą barwę. Co jednoznacznie przypomina o panującym tu pustynnym klimacie. Powietrze w Jaisalmer jest niesamowicie suche, a w połączeniu z unoszącym się kurzem oddychanie przychodzi z trudem. Taki kontrast w porównaniu z Mumbajem – tam za wilgotno, tu za sucho. Na zwiedzanie miasta przeznaczyliśmy sobie tylko jeden dzień, żałujemy teraz, że tak mało, że nie wybraliśmy się np. na safari. Miasto swoim urokiem zachwyciło mnie najbardziej z odwiedzonych przez nas dotąd miast. Grafik mamy jednak opracowany, a nieplanowany postój w Jodhpur spowodował jego dodatkowe napięcie.


Wnętrze fortu Jaisalmer.

Żywy eksponat.

Urocze ciasne uliczki Jaisalmer.

Kontrasty

Autor i krytyk na wspólnej fotografii.

Buddyjska świątynia z charakterystyczną strzelistą kopułą.




Takie schodki widziałem już w jakiejś grze komputerowej...

Po spokojnym i słonecznym dniu odpoczęliśmy nieco i wyruszyliśmy w dalszą podróż – nocnym pociągiem do Jaipur. Odkryliśmy przy tym pewne mankamenty podróżowania pociągiem po Indiach „zimową” porą. Znane nam z autobusów nieszczelności w oknach tutaj dają się jeszcze bardziej we znaki. I znów zmarzliśmy. Późnym rankiem zrobiło się jednak ciepło, a więc można było znowu rozkoszować się podróżą z pięknymi widokami za oknem. Po południu dojechaliśmy do Jaipur i standardowo przebijając się przez gąszcz riksza-driverów udaliśmy się na poszukiwanie noclegu. Po bezowocnym odwiedzeniu kilku lokalizacji przyczepił się do nas człowiek, bardzo chcący pomóc nam w poszukiwaniach. Zwiedziliśmy z nim kilka kolejnych hotelików, jednak ceny zdecydowanie nam nie pasowały. Przypadkowy przewodnik oczywiście oprowadzał nas po zaprzyjaźnionych noclegowniach, z których miałby profity w przypadku naszego pomyślnego zakwaterowania. Pomysły na tani nocleg mu się jednak skończyły i tak po gwałtowniejszej wymianie zdań pożegnaliśmy towarzysza i znaleźliśmy pokój za rozsądną cenę już w następnym hotelu.
Śniadanie w Jaipur. Miły pan, ale za zdjęcie do rachunku sobie doliczył...

Jedyna egzekucja prawa o ruchu drogowym jaką tu zaobserwowałem.

Jaipur to z kolei różowe (powiedziałbym bardziej łososiowe) miasto. Trzy odwiedzone przez nas ostatnio miasta będą kojarzyły mi się nierozłącznie z kolorami: Jodhpur – z niebieskim, Jaisalmer – z żółtym, Jaipur z łososiowym. Gdy rozmawiamy z Dominiką o tych trzech miastach z trudem przychodzi nam przypisywanie nazwy do miejsca. Możliwe, że to przez ich podobne nazwy: dwie z nich zaczynają się na Jai-, a dwie kończą na  -pur. Coś jak w ćwiczeniu na dykcję „Ząb zupa zębowa, dąb du… zupa dębowa”.





Pod wieczór wybraliśmy się na mały rekonesans, mający na celu głównie uzupełnienie próżni panującej w naszych żołądkach. Zaszliśmy do jednej z wielu małych, typowych dla Indii restauracyjek z kuchnią wychodzącą na ulicę i ciasnymi miejscami dla klienteli we wnętrzu. Po chwili podszedł do nas kelner, który na każde zadawane przez nas pytanie odpowiadał przeciągającym, ale zdecydowanym „YYYYYYesss!”. Na pytanie co by polecił odpowiedział oznajmująco. Nie innej odpowiedzi udzielił na pytanie co jest najlepszym daniem z karty. Z każdym kolejnym pytaniem i odpowiedzią uśmiech na twarzy pana kelnera był coraz szerszy. Po losowaniu wskazaliśmy w menu „to, to oraz tamto” plus ryż. Kelner po odebraniu zamówienia zmienił się w kucharza i zabrał do gotowania. Kolejne składniki naszych potraw przynoszono na raty. Jako pierwszy pojawił się składnik bardziej płynny, o konsystencji gulaszu (zamówienie Dominiki), dwie minuty później podano zwykły ryż, za kolejne dwie ryż z warzywami i na końcu, gdy już pierwszy „gulasz” był już prawie zjedzony, a ryż już przestygł przyszło moje danie główne. Wszystko pyszne. Byliśmy bardzo głodni, więc tym bardziej jedliśmy ze smakiem wybaczając kelnero-kocharzowi wszystkie „YYYYessss’y” i brak synchronizacji w podawaniu potraw do momentu odkrycia muchy w potrawie Dominiki. Porzucała pod nosem nieco gromów w kelnero-kucharza. Uznaliśmy, że nie ma co składać reklamacji bo wiedzieliśmy z góry, że nasz ulubiony pracownik jadłodajni i tak zdecydowanie przyzna nam rację… Krzywiąc się więc nieco dokończyła posiłek, a ja zapewniałem, że to z pewnością ani pierwsza ani ostatnia mucha w obiedzie z jaką się spotkamy. Azjatyckie posiłki spożywane w restauracjach i na ulicy uczą nas coraz większej tolerancji dla tego, co dzieje się z naszymi daniami przed podaniem, w jaki sposób są podawane, jak obsługa lokali i straganów podchodzi do zadania mycia naczyń. Europa jest moim zdaniem przewrażliwiona na punkcie sterylności, a sterylność osłabia przecież biologiczną odporność człowieka. Hindusi jakoś mają się dobrze, a wielu z nich nawet wodę z Gangesu pija. Ale kto nie spędzał dzieciństwa na niesterylnej niegdyś wsi, chociażby okresowo, ten tego nie zrozumie i zapewne nie tknie indyjskiego jedzenia.


Kuchnia wychodzi na ulicę (to nie jest ten lokal z panem "yyyes")

Drugiego dnia pobytu w Jaipur za cel postawiliśmy sobie najstarszą jego część. W dzielnicy Old Town większość budynków pomalowana jest według mnie na łososiowo. Przewodniki podają, że jest to kolor różowy, ale ja byłem, widziałem i zaprzeczam! Dominika ma własną wersję: budynki w Jaipur mają barwę brązowo-bordową. Oboje zgadzamy się, że do różowego im daleko. W odróżnieniu od Jodpur i Jaisalmer, gdzie zabudowa miasta była bardzo nieregularna, wszystkie ulice starego Jaipur przecinają się pod kątem prostym.

"Różowe" stare miasto.

Udaliśmy się do pochodzącego z XVIII wieku obserwatorium astronomicznego Jantar Mantar. Na wielkim placu wybudowano tam kilkadziesiąt ciekawych instrumentów. Mnie zafascynował bardzo ogromny zegar słoneczny, wskazujący czas z dokładnością do dwudziestu sekund! Dotąd myślałem, że zegary słoneczne mają/miały bardziej charakter orientacyjny, a znane mi tego typu zegary składały się zawsze z tarczy i wskazówki rzucającej cień. Zegar z Jaipur wygląda zupełnie inaczej.

Wspomniany zegar słoneczny.

Obejrzawszy obserwatorium odwiedziliśmy jeszcze Pałac Wiatrów oraz muzeum Albert Hall z ciekawymi, historycznymi eksponatami pochodzącymi z całego świata. W drodze powrotnej do kwatery oczom naszym ukazał się piękny szyld pizzerii „Pizza Hut”. Wprawdzie widzieliśmy go już rano, ale teraz nastała pora obiado-kolacyjna, a po niedługim jeszcze czasie spędzonym w Azji zaczęło nam trochę brakować europejskiej, a w szczególności polskiej oczywiście kuchni. Wspólnie orzekliśmy, że taki malutki powrót do Europy w końcu się nam należy i śmiało przekroczyliśmy piękne szklane drzwi pod szyldem. Na sali było pusto, a nas przywitał elegancki kelner wybierając nam miejsce i podając karty dań. Zamówiliśmy pizzę w rozsądnej cenie podanej w karcie i ze smakiem zjedliśmy. Popitki były na tyle drogie, że z nich zrezygnowaliśmy, co po chwili okazało się bardzo trafionym krokiem. Przyszło bowiem do płacenia. Kelner przyniósł nam rachunek, a tam… cena różni się o tej w karcie o jakieś 30%. Konsternacja. Przeczytałem dokładnie paragon, a nade mną wyrósł manager/kierownik i niepytany od razu zabrał się do tłumaczenia dlaczego cena różni się od tej z karty. Widocznie tłumaczenie białym nieścisłości miał już we krwi. A polegała ona na tym, że inaczej niż w Europie, tutaj w karcie podaje się ceny netto, jak np. w Macro. Do paragonu doliczono jeszcze koszt obsługi. I wszystko zgodnie z prawem. Za jedną średnią pizzę zapłaciliśmy więc tyle ile zapłacilibyśmy za cztery dania obiadowe w typowej hinduskiej restauracji. Do tego jeszcze, co ciekawe, w tych zwykłych jadłodajniach żadnego VATu się nie dolicza, a obsłudze, jeśli namy takie widzimisię (a zazwyczaj mamy), zostawiamy po prostu napiwek. Dzięki temu cennemu doświadczeniu powiedzieliśmy zdecydowane „NIE!” azjatyckiej wersji Pizzy Hut. Jak się później okazało, podobne praktyki stosuje się również w McDonald’s, ale o tym w innym odcinku.

Rozbieżność cenowa - indyjska troska o własne dziedzictwo kulturowe.

Pałac wiatrów.

Pyszny, soczysty i kwaśny owoc. Jego nazwę już zapomnieliśmy.

Z muzeum Albert Hall, podobne instrumenty można spotkać w każdym sklepie muzycznym. Gitar zaś jest bardzo mało...


Trzeciego dnia pobytu w Jaipur zwiedziliśmy Nagargarth Fort (bardzo zaniedbany), oraz Amber Fort (zaniedbany mniej, ale za to natknęliśmy się tu na prawdziwy najazd Hindusów). Ten drugi oddalony jest o kilka kilometrów od miasta, dostaliśmy się tam taniutkim i rozklekotanym autobusem miejskim. Za każdym razem, gdy dystans jest za długi by pokonać go pieszo wybieramy, o ile to możliwe autobusy państwowe. Taka podróż jest zarazem podróżą w czasie. Pojazdy pochodzą w większości z ubiegłego wieku, a ich stan techniczny jest na oko i ucho kiepski. Za to zazwyczaj są w środku pięknie przystrojone rozmaitymi ozdóbkami, kwiatkami, obrazkami buddyjskich bogów. Mnie się jednak taka podróż podoba bardziej od podróży motorikszą, o wynajętym samochodzie czy taksówce nie wspominając. Cena jest konkurencyjna, komunikacja publiczna w Indiach jest dla nas śmiesznie tania, a przy tym można zbliżyć się dosłownie i w przenośni do tutejszej społeczności. Przy płaceniu „kierownik autobusu” wreszcie nie patrzy na nas jak na bogaczy.
Dziedziniec Amber Fort.


Nagargarth Fort.

Słoń, mimo że jest powszechny w Indiach, wszędzie, gdzie się pojawi jest sensacja. Szczególnie dla nas.


PS: dostałem wczoraj przeciek z Polski, że filmiki stanowią urozmaicenie i odpoczynek od czytania tekstu. W miarę możliwości [łącza internetowego dostępnego w danym hotelu] będę je dodawał do postów. Dla mnie też są one świetną pamiątką.

4.01.2015

Jodhpur



W Jodhpur zjawiliśmy się wczesnym rankiem. Tym razem jako środek podróży wybraliśmy autobus klasy sleeper, bez klimatyzacji. Zmarzliśmy umiarkowanie, przygotowaliśmy się bowiem na niespodzianki temperaturowe w podróży. Wysiadając z autobusu po raz kolejny natknęliśmy się na tłum  kierowców motorikszy, gotowych podwieźć nas do hotelu, którego właściciel obdarzy ich prowizją za przywiezionego białego turystę. Każda wysiadka z takiego autobusu  przypomina mi trochę opędzanie się od namolnych komarów na Mazurach wieczorową porą, w bliskiej obecności wodnego zbiornika. Można machać, uderzać się w różne części ciała, a komar i tak powraca. Jeśli ten, wracający piąty raz w końcu zrezygnuje, nagle widzimy, że jego bliski kolega przecież jeszcze nie pytał o to, o co pytało już dwudziestu innych kierowców… Asertywnie podajemy śmieszne stawki za przejechanie pięciu kilometrów dzielących nas od upatrzonej strefy hotelowo-turystycznej. To działa, kierowcy pukając się w czoło rezygnują. Prócz jednego. Ten, trochę grubszy niż pozostali (w tym kraju postura mężczyzny mówi sporo o statusie majątkowym), w czapce z wyszytym symbolem pewnej marki, znanej wszystkim bardzo dobrze z reklam w telewizji, postanowił, że takiej zniewagi nie puści nam płazem. I tak szliśmy sobie od przystanku autobusowego w ustalonym wcześniej kierunku  i zaczepialiśmy kolejnych kierowców proponując im uczciwą dla nas i dla nich stawkę za kurs w stronę starej dzielnicy Jodhpuru. Usiedliśmy w jednej rikszy, już mieliśmy ruszać, już stawka była wynegocjowana i ustalona gdy nagle zjawił się grubas w swoim pyrkającym pojeździe i po głośnej wymianie zdań z naszym kierowcą dowiadywaliśmy się, że trasa prowadzi pod mostem, wodospadem, przez góry i doliny, pola błota i lasy, a nasza cena jest jednak niedorzeczna i nikt nas tam za tyle nie dowiezie. Szliśmy dalej, kilka kolejnych riksz, gruby zjawiał się, niczym obrońca interesu indyjskiego transportu publicznego i sytuacja się powtarzała. Uznaliśmy, że wolimy pieszo pokonać naszą drogę niż dać zarobić temu panu. Wystarczyło przejść kolejne 500m, gdy tęgi facet wreszcie odpuścił. Znaleźliśmy chętnego kierowcę, z którym po krótkiej negocjacji ustaliliśmy pasującą obu stronom cenę za przejazd i po chwili znaleźliśmy się pod jednym z upatrzonych hoteli.
Tam...

Błękitne miasto Jodhpur, w tle Fort.

Nieregularna zabudowa miasta.

Od pierwszego wejrzenia zachwycił nas osobliwy urok nieregularnej zabudowy i krętych, ciasnych  uliczek. Mniej więcej tak wyobrażałem sobie zabudowę miasta pamiętającego wiek XV. Do tego straganiarski klimat, pomieszany ze średniowiecznymi zapachami ujawniającymi się tu i ówdzie pomagał przenieść się nieco w czasie. I tylko wszechobecne szyldy reklamowe i motocykle przemierzające w hałasie klaksonów ciasne uliczki przypominały o teraźniejszości. Zatrzymaliśmy się w godnym, uważam, polecenia guest housie „Heaven”. Pokój był czysty, ładnie urządzony, właściciele bardzo mili, i choć nie zapomnieli o poleceniu kilku usług dodatkowych, było to polecenie jednorazowe i niewiążące – umilające jedynie pobyt tym gościom, którzy mieli więcej funduszy do pozostawienia niż my. Po odświeżeniu wybraliśmy się na spacer po mieście połączony ze zwiedzaniem górującego nad miastem fortu, niezdobytego ponoć przez ostatnie pięćset lat. Obok fortu zwiedziliśmy piękną białą świątynię Jaswant Thada. Po drodze do do tzw. atrakcji turystycznych wstąpiliśmy jeszcze, gnani trochę przez naganiacza, a trochę przez próżnię narastającą w naszych żołądkach do prywatnej restauracji na dachu jednego z budynków. Obiad niby w dobrej cenie, ale z usług dodatkowych dokupiliśmy jeszcze hennę na prawej ręce Dominiki oraz butelkę nielegalnego w stanie Rajastan zimnego piwa dla mnie. Zostawiliśmy tylko odrobinę więcej pieniędzy niż zakładaliśmy. Ładny wzór z henny miał być widoczny na skórze przez cztery tygodnie. W momencie pisania tego tekstu minął dopiero tydzień, a wzoru już prawie nie ma. Nie wiemy teraz czy to kwestia nieprawdziwych zapewnień co do jakości surowca czy też faktu, że może Hindusi może rzadziej myją ręce… Dla nas to zagadka.



Jaswant Thada

Posiadanie takiego motocykla mogłoby ułatwić znacznie naszą podróż.

Wnętrze jednego z budynków. Prawie każda budowla w Jodhpur posiada w środku wycięcie w dachu prowadzące przez wszystkie piętra aż do poziomu gruntu - coś w rodzaju dziedzińca.

Szopyng.


Obiad w najgłośniejszej restauracji świata...

Pyszne i zdrowe (niemodyfikowane genetycznie) owoce.


W guest house „Heaven” zatrzymaliśmy się trochę dłużej niż mieliśmy pierwotnie w zamiarze. Jednym z istotnych powodów był mój rozstrój organizmu. Mógłbym z wiadomych, estetycznych przyczyn ten fakt pominąć, jednak chciałbym, aby ten blog, oprócz swojej funkcji sprawozdawczej, w przyszłości przydał się komuś, kto będzie miał zamiar wyruszyć na podbój Azji. Pewnych spraw nie da się chyba przeskoczyć, organizm zawsze reaguje na zmianę otoczenia i flory bakteryjnej. Mój zareagował dość silnym zatruciem. Jest to ponoć normalne, że przez dwa do trzech tygodni po przyjeździe do innego rejonu świata mogą występować nieprzewidziane objawy. U mnie jeden dzień odpoczynku pozwolił na pozbycie się najostrzejszych dolegliwości. Pozostałe dolegliwości minęły według prognoz po dwóch tygodniach, wspomagane lekiem o nazwie Laremid (zainteresowany czytelnik z pewnością dowie się z innych źródeł informacji na temat jego działania, podpowiem tylko, że jego odpowiednik dostępny jest również w indyjskich aptekach, wystarczy pokazać farmaceucie jego uniwersalną dla całego świata łacińską nazwę leku).


Pan z grabkami


Transport lokalny - odcinek kolejny.

Na dowód, że faktycznie tam byłem :)

Niektórzy na zakupy wybierają się słoniem...






Po jednym dniu pauzy, który spędziliśmy na czytaniu książek, oglądaniu kolejnych odcinków ulubionego serialu oraz pisaniu i publikowaniu jednego z poprzednich postów na blogu, wyruszyliśmy na kolejną wyprawę. Jako cel obraliśmy piękny pałac Umaid Bhawan widoczny wyraźnie na horyzoncie z fortu w Jodhpur. W pałacu było małe muzeum historii pałacu, a zwiedzającym udostępniono tylko malutką część budowli. Czy warto tam pojechać? To pytanie bez pozostawię bez odpowiedzi. Ujawnię tylko, że obiekt był ciekawy na tyle, że zrobiłem tam jedynie pięć zdjęć… Pokolonialny, poniekąd historyczny przepych może i jest dla kogoś interesujący, nam jednak potrzeba trochę innych wrażeń.
Pałac Umaid Bhwan

Chyba jedyni Hindusi, którzy prosząc o zrobienie zdjęcia nie chcieli zdjęcia z nami w kadrze.

Budujące się luksusowe osiedle w bezpośrednim sąsiedztwie osiedla mniej luksusowego.

Przedostatni i ostatni dzień w Jodhpur wykorzystaliśmy na zakupy. Kupiliśmy nieco tekstylii, przypraw i herbaty, i prawie całe te zakupy chcieliśmy wysłać paczką do Polski. Próbując nadać wysyłkę dowiedzieliśmy się, firma kurierska, którą polecał właściciel naszego hotelu nie podejmuje się transportu przypraw i herbaty do Europy. Wysłaliśmy więc paczkę za pośrednictwem IndiaPost- odpowiednikiem PocztyPolskiej. Może dojdzie… Na poczcie dało się odczuć klimat typowy dla Indii: odstaliśmy kilka minut w kolejce, która w istocie nie była kolejką tylko grupą ludzi pchającą się do okienka na zasadzie kto silniejszy ten pierwszy. Gdy dopchałem się do okienka pięć osób patrzyło mi przez ramię co nadaję, na jaki adres, ile na ten cel wyciągam banknotów z portfela, a ile mi jeszcze w tym portfelu zostało. Uczucie niezbyt przyjemne, jakby ktoś podglądał mnie w łazience. Wrażenie to, z powodu wszechobecnego tłoku i ogólnego żywego zainteresowania tym co ci niebieskoocy ludzie w ogóle w Azji robią, powoli zaczyna być czymś dla mnie powszechnym. A tyle się mówi u nas o ustawie o ochronie danych osobowych. Tutaj ludzie, przez trzy razy większą niż u nas gęstość zaludnienia, są zbyt blisko siebie by można było mówić o jakiejkolwiek prywatności.
Podróbka zdjęcia z facebooka :)

Ten sam słoń

Takie kramy nie tylko wyglądają, również pachną zapachami, których wcześniej nie znaliśmy.

Menu jest dla nas zazwyczaj niezrozumiałe, ale to dobrze bo na naszym stole lądują zawsze miłe niespodzianki kulinarne,

Podczas mojej choroby udało się nam za pośrednictwem komputera kupić bilety kolejowe na nasze dalsze podróże. Pociągi w Indiach klasy „second sleeper” są o połowę tańsze niż najtańsze autobusy. Jaka jest jakość usług? O tym napiszę więcej w następnych odcinkach naszej relacji, choć puściliśmy już w świat informację, że punktualność nie jest najlepszą stroną indyjskich kolei. Po kilku dniach spędzonych w miłym hotelu w Jodhpur udaliśmy się w naszą pierwszą podróż pociągiem do miasta Jaisalmer.