8.01.2015

Jaisalmer i Jaipur

Podróż Jodhpur – Jaisalmer była naszym pierwszym spotkaniem z indyjskimi kolejami państwowymi. Wiele o tym środku podróży słyszeliśmy dobrego, lecz dopiero teraz udało się nam nabyć bilety na pociąg. Nie jest to sprawa tak oczywista jak w naszym kraju, biletów nie kupuje się od tak dziesięć minut przed odjazdem pociągu. Niezależnie czy kupujemy za pośrednictwem Internetu czy też bezpośrednio w kasie na dworcu, należy zrobić to z pewnym, na niektóre połączenia nawet miesięcznym wyprzedzeniem. Gra jest warta świeczki, ponieważ na długich dystansach pociągi są najtańszym środkiem transportu w Indiach. I tak kupiliśmy jedyne dostępne bilety na pociąg, który ruszać miał w wigilijny wieczór.

Kiedy wsiadaliśmy była piękna pogoda, temperatura około 25st. Celsjusza. Pustynne widoki o zachodzie słońca zachwycały nas niezmiernie. Nieopodal Jaisalmer wjechaliśmy w klimat czysto pustynny, a że było już po zmroku dało się odczuć przeraźliwy chłód. Ze strojów wakacyjnych musieliśmy się przebrać szybko w te późnojesienne. Miasto przywitaliśmy późnym wieczorem. Było opustoszałe, po ulicach przemykały nieliczne samochody i motoriksze, których kierowcy nie chcieli nawet słyszeć o negocjacjach cenowych. To właśnie tutaj usłyszałem, że „chodzenie jest zdrowsze”…

Dojechaliśmy droższą tym razem motorikszą do upatrzonego wcześniej guest house’u i zorganizowaliśmy sobie własną wigilię. Na naszym wigilijnym stole – hotelowym taborecie, znalazło się niemal dwanaście wigilijnych, bezmięsnych potraw. Wśród nich był kupiony w Polsce czerwony barszczyk z torebki ugotowany w blaszanym kubku z grzałką, kilka rodzajów tzw. egzotycznych owoców oraz owocowe, niemal bezalkoholowe piwo i słodycze. Złożyliśmy sobie życzenia, po czym zamieniliśmy kilka słów z naszymi rodzinami i nie szukając już możliwości pójścia na pasterkę położyliśmy się spać. Noc była zimna, ale dostaliśmy od przezornego właściciela hotelu dodatkową parę koców w kolorze „Sahara” i dzięki temu przespaliśmy ją spokojnie, bez szczękania zębami.

Nazajutrz wybraliśmy się na zwiedzanie miasta. W centralnej części Jaisalmer znajduje się, jak przypuszczają tutejsi historycy, najstarszy zamieszkały fort na świecie. Wśród bardzo ciasnych, ciaśniejszych jeszcze niż w Jodhpur uliczek cofnęliśmy się w czasie o kolejne kilka wieków. Prawie wszystkie budynki mają tutaj bladożółtą barwę. Co jednoznacznie przypomina o panującym tu pustynnym klimacie. Powietrze w Jaisalmer jest niesamowicie suche, a w połączeniu z unoszącym się kurzem oddychanie przychodzi z trudem. Taki kontrast w porównaniu z Mumbajem – tam za wilgotno, tu za sucho. Na zwiedzanie miasta przeznaczyliśmy sobie tylko jeden dzień, żałujemy teraz, że tak mało, że nie wybraliśmy się np. na safari. Miasto swoim urokiem zachwyciło mnie najbardziej z odwiedzonych przez nas dotąd miast. Grafik mamy jednak opracowany, a nieplanowany postój w Jodhpur spowodował jego dodatkowe napięcie.


Wnętrze fortu Jaisalmer.

Żywy eksponat.

Urocze ciasne uliczki Jaisalmer.

Kontrasty

Autor i krytyk na wspólnej fotografii.

Buddyjska świątynia z charakterystyczną strzelistą kopułą.




Takie schodki widziałem już w jakiejś grze komputerowej...

Po spokojnym i słonecznym dniu odpoczęliśmy nieco i wyruszyliśmy w dalszą podróż – nocnym pociągiem do Jaipur. Odkryliśmy przy tym pewne mankamenty podróżowania pociągiem po Indiach „zimową” porą. Znane nam z autobusów nieszczelności w oknach tutaj dają się jeszcze bardziej we znaki. I znów zmarzliśmy. Późnym rankiem zrobiło się jednak ciepło, a więc można było znowu rozkoszować się podróżą z pięknymi widokami za oknem. Po południu dojechaliśmy do Jaipur i standardowo przebijając się przez gąszcz riksza-driverów udaliśmy się na poszukiwanie noclegu. Po bezowocnym odwiedzeniu kilku lokalizacji przyczepił się do nas człowiek, bardzo chcący pomóc nam w poszukiwaniach. Zwiedziliśmy z nim kilka kolejnych hotelików, jednak ceny zdecydowanie nam nie pasowały. Przypadkowy przewodnik oczywiście oprowadzał nas po zaprzyjaźnionych noclegowniach, z których miałby profity w przypadku naszego pomyślnego zakwaterowania. Pomysły na tani nocleg mu się jednak skończyły i tak po gwałtowniejszej wymianie zdań pożegnaliśmy towarzysza i znaleźliśmy pokój za rozsądną cenę już w następnym hotelu.
Śniadanie w Jaipur. Miły pan, ale za zdjęcie do rachunku sobie doliczył...

Jedyna egzekucja prawa o ruchu drogowym jaką tu zaobserwowałem.

Jaipur to z kolei różowe (powiedziałbym bardziej łososiowe) miasto. Trzy odwiedzone przez nas ostatnio miasta będą kojarzyły mi się nierozłącznie z kolorami: Jodhpur – z niebieskim, Jaisalmer – z żółtym, Jaipur z łososiowym. Gdy rozmawiamy z Dominiką o tych trzech miastach z trudem przychodzi nam przypisywanie nazwy do miejsca. Możliwe, że to przez ich podobne nazwy: dwie z nich zaczynają się na Jai-, a dwie kończą na  -pur. Coś jak w ćwiczeniu na dykcję „Ząb zupa zębowa, dąb du… zupa dębowa”.





Pod wieczór wybraliśmy się na mały rekonesans, mający na celu głównie uzupełnienie próżni panującej w naszych żołądkach. Zaszliśmy do jednej z wielu małych, typowych dla Indii restauracyjek z kuchnią wychodzącą na ulicę i ciasnymi miejscami dla klienteli we wnętrzu. Po chwili podszedł do nas kelner, który na każde zadawane przez nas pytanie odpowiadał przeciągającym, ale zdecydowanym „YYYYYYesss!”. Na pytanie co by polecił odpowiedział oznajmująco. Nie innej odpowiedzi udzielił na pytanie co jest najlepszym daniem z karty. Z każdym kolejnym pytaniem i odpowiedzią uśmiech na twarzy pana kelnera był coraz szerszy. Po losowaniu wskazaliśmy w menu „to, to oraz tamto” plus ryż. Kelner po odebraniu zamówienia zmienił się w kucharza i zabrał do gotowania. Kolejne składniki naszych potraw przynoszono na raty. Jako pierwszy pojawił się składnik bardziej płynny, o konsystencji gulaszu (zamówienie Dominiki), dwie minuty później podano zwykły ryż, za kolejne dwie ryż z warzywami i na końcu, gdy już pierwszy „gulasz” był już prawie zjedzony, a ryż już przestygł przyszło moje danie główne. Wszystko pyszne. Byliśmy bardzo głodni, więc tym bardziej jedliśmy ze smakiem wybaczając kelnero-kocharzowi wszystkie „YYYYessss’y” i brak synchronizacji w podawaniu potraw do momentu odkrycia muchy w potrawie Dominiki. Porzucała pod nosem nieco gromów w kelnero-kucharza. Uznaliśmy, że nie ma co składać reklamacji bo wiedzieliśmy z góry, że nasz ulubiony pracownik jadłodajni i tak zdecydowanie przyzna nam rację… Krzywiąc się więc nieco dokończyła posiłek, a ja zapewniałem, że to z pewnością ani pierwsza ani ostatnia mucha w obiedzie z jaką się spotkamy. Azjatyckie posiłki spożywane w restauracjach i na ulicy uczą nas coraz większej tolerancji dla tego, co dzieje się z naszymi daniami przed podaniem, w jaki sposób są podawane, jak obsługa lokali i straganów podchodzi do zadania mycia naczyń. Europa jest moim zdaniem przewrażliwiona na punkcie sterylności, a sterylność osłabia przecież biologiczną odporność człowieka. Hindusi jakoś mają się dobrze, a wielu z nich nawet wodę z Gangesu pija. Ale kto nie spędzał dzieciństwa na niesterylnej niegdyś wsi, chociażby okresowo, ten tego nie zrozumie i zapewne nie tknie indyjskiego jedzenia.


Kuchnia wychodzi na ulicę (to nie jest ten lokal z panem "yyyes")

Drugiego dnia pobytu w Jaipur za cel postawiliśmy sobie najstarszą jego część. W dzielnicy Old Town większość budynków pomalowana jest według mnie na łososiowo. Przewodniki podają, że jest to kolor różowy, ale ja byłem, widziałem i zaprzeczam! Dominika ma własną wersję: budynki w Jaipur mają barwę brązowo-bordową. Oboje zgadzamy się, że do różowego im daleko. W odróżnieniu od Jodpur i Jaisalmer, gdzie zabudowa miasta była bardzo nieregularna, wszystkie ulice starego Jaipur przecinają się pod kątem prostym.

"Różowe" stare miasto.

Udaliśmy się do pochodzącego z XVIII wieku obserwatorium astronomicznego Jantar Mantar. Na wielkim placu wybudowano tam kilkadziesiąt ciekawych instrumentów. Mnie zafascynował bardzo ogromny zegar słoneczny, wskazujący czas z dokładnością do dwudziestu sekund! Dotąd myślałem, że zegary słoneczne mają/miały bardziej charakter orientacyjny, a znane mi tego typu zegary składały się zawsze z tarczy i wskazówki rzucającej cień. Zegar z Jaipur wygląda zupełnie inaczej.

Wspomniany zegar słoneczny.

Obejrzawszy obserwatorium odwiedziliśmy jeszcze Pałac Wiatrów oraz muzeum Albert Hall z ciekawymi, historycznymi eksponatami pochodzącymi z całego świata. W drodze powrotnej do kwatery oczom naszym ukazał się piękny szyld pizzerii „Pizza Hut”. Wprawdzie widzieliśmy go już rano, ale teraz nastała pora obiado-kolacyjna, a po niedługim jeszcze czasie spędzonym w Azji zaczęło nam trochę brakować europejskiej, a w szczególności polskiej oczywiście kuchni. Wspólnie orzekliśmy, że taki malutki powrót do Europy w końcu się nam należy i śmiało przekroczyliśmy piękne szklane drzwi pod szyldem. Na sali było pusto, a nas przywitał elegancki kelner wybierając nam miejsce i podając karty dań. Zamówiliśmy pizzę w rozsądnej cenie podanej w karcie i ze smakiem zjedliśmy. Popitki były na tyle drogie, że z nich zrezygnowaliśmy, co po chwili okazało się bardzo trafionym krokiem. Przyszło bowiem do płacenia. Kelner przyniósł nam rachunek, a tam… cena różni się o tej w karcie o jakieś 30%. Konsternacja. Przeczytałem dokładnie paragon, a nade mną wyrósł manager/kierownik i niepytany od razu zabrał się do tłumaczenia dlaczego cena różni się od tej z karty. Widocznie tłumaczenie białym nieścisłości miał już we krwi. A polegała ona na tym, że inaczej niż w Europie, tutaj w karcie podaje się ceny netto, jak np. w Macro. Do paragonu doliczono jeszcze koszt obsługi. I wszystko zgodnie z prawem. Za jedną średnią pizzę zapłaciliśmy więc tyle ile zapłacilibyśmy za cztery dania obiadowe w typowej hinduskiej restauracji. Do tego jeszcze, co ciekawe, w tych zwykłych jadłodajniach żadnego VATu się nie dolicza, a obsłudze, jeśli namy takie widzimisię (a zazwyczaj mamy), zostawiamy po prostu napiwek. Dzięki temu cennemu doświadczeniu powiedzieliśmy zdecydowane „NIE!” azjatyckiej wersji Pizzy Hut. Jak się później okazało, podobne praktyki stosuje się również w McDonald’s, ale o tym w innym odcinku.

Rozbieżność cenowa - indyjska troska o własne dziedzictwo kulturowe.

Pałac wiatrów.

Pyszny, soczysty i kwaśny owoc. Jego nazwę już zapomnieliśmy.

Z muzeum Albert Hall, podobne instrumenty można spotkać w każdym sklepie muzycznym. Gitar zaś jest bardzo mało...


Trzeciego dnia pobytu w Jaipur zwiedziliśmy Nagargarth Fort (bardzo zaniedbany), oraz Amber Fort (zaniedbany mniej, ale za to natknęliśmy się tu na prawdziwy najazd Hindusów). Ten drugi oddalony jest o kilka kilometrów od miasta, dostaliśmy się tam taniutkim i rozklekotanym autobusem miejskim. Za każdym razem, gdy dystans jest za długi by pokonać go pieszo wybieramy, o ile to możliwe autobusy państwowe. Taka podróż jest zarazem podróżą w czasie. Pojazdy pochodzą w większości z ubiegłego wieku, a ich stan techniczny jest na oko i ucho kiepski. Za to zazwyczaj są w środku pięknie przystrojone rozmaitymi ozdóbkami, kwiatkami, obrazkami buddyjskich bogów. Mnie się jednak taka podróż podoba bardziej od podróży motorikszą, o wynajętym samochodzie czy taksówce nie wspominając. Cena jest konkurencyjna, komunikacja publiczna w Indiach jest dla nas śmiesznie tania, a przy tym można zbliżyć się dosłownie i w przenośni do tutejszej społeczności. Przy płaceniu „kierownik autobusu” wreszcie nie patrzy na nas jak na bogaczy.
Dziedziniec Amber Fort.


Nagargarth Fort.

Słoń, mimo że jest powszechny w Indiach, wszędzie, gdzie się pojawi jest sensacja. Szczególnie dla nas.


PS: dostałem wczoraj przeciek z Polski, że filmiki stanowią urozmaicenie i odpoczynek od czytania tekstu. W miarę możliwości [łącza internetowego dostępnego w danym hotelu] będę je dodawał do postów. Dla mnie też są one świetną pamiątką.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz