20.01.2015

Agra i New Delhi, czyli tęsknimy za PKP!

Taj Mahal jest jednym z tych obiektów w Indiach, których przegapić nie można. I choć od oglądania pałaców i budowli stworzonych stosunkowo niedawno przez człowieka wolimy zdecydowanie dzieła natury i zabytki kultury antycznej, ten punkt podróży umieściliśmy jako obowiązkowy w naszym planie. Taj Mahal został wzniesiony przez Szahdżahana w XVII wieku na pamiątkę zmarłej podczas porodu żony Mumtaz Mahal. Szahadżahan tak kochał swoją żonę, że postanowił zbudować jej grobowiec jakiego jeszcze nikt na świecie nie widział. Udało się mu aż za dobrze, ponieważ do tej pory nikt nie miał piękniejszego nagrobka.





To miał być jednodniowy wypad do Agry, bez noclegu. Dostępne pociągi pasowały idealnie: w mieście mieliśmy znaleźć przed południem, a wyjechać w kierunku New Delhi trochę po północy sleeperem. Taka była teoria. Z powodu porannej mgły nasz pierwszy pociąg przybył do Agry z dwugodzinnym opóźnieniem. Zwiedzanie Czerwonego Fortu – drugiej atrakcji miasta musieliśmy sobie odpuścić. W okolice Taj Mahal dostaliśmy się naszym ulubionym miejskim środkiem transportu, czyli rozklekotanym autobusem. W małym parku przy pałacu spotkaliśmy tysiące atrakcji dodatkowych, na przykład możliwość przebycia dwustumetrowego odcinka od bramy parku do kasy biletowej na bryczce zaprzęgniętej do wielbłąda lub też na elektrycznej rikszy. Można było przy tym kupić jedną z wielu dostępnych tutaj tandetnych pamiątek. Tradycyjnie, naganiaczy masa, a my jak zawsze swoje „no thanks!” Jeden z naganiaczy proponował nam depozyt na nasze podróżne plecaki. Odpowiedzieliśmy, że „dobra, dobra” i my swoje wiemy, was, naganiaczy już dobrze znamy, a pod pałac wejdziemy z plecakami. Przy kontroli osobistej (a taka kontrola odbywa się przy niemal każdej atrakcji turystycznej w Indiach) cofnięto nas jednak i kazano zostawić plecaki w depozycie, który dość niedrogo (20INR) funkcjonuje przy pałacu. Mogliśmy już bez przeszkód zacząć zwiedzanie.
Wiele słyszałem wcześniej o Taj Mahal. Że cud świata, że ogromny i okazały, że można na niego patrzeć godzinami. Zawsze gdy się człowiek nastawi na zbyt wiele, najczęściej później jest zawiedziony. Wyprzedzając swoje rozumowanie wyobraziłem sobie, że mauzoleum, może i duże, ale nie zrobi na mnie pewnie wrażenia, że będzie po prostu kolejnym punktem naszej podróży. Przyznaję się jednak do rozczarowania. Pozytywnego rozczarowania. Pałac jest piękny, ogromny, a do tego oglądaliśmy go przy zachodzie słońca, po którym nadeszła mgła i nadała jeszcze ciekawszego klimatu. Gdzieś wcześniej czytałem, że na Taj Mahal chce się po prostu patrzeć, nie odrywać od niego wzroku. Potwierdzam, jest niczym jeden z tych pięknych widoków stworzonych przez naturę, które można oglądać godzinami w parkach narodowych na całym świecie. Jedna mała różnica: stworzył go człowiek i z pewnością zasługuje na miano architektonicznego cudu świata.

Taj Mahal to nie tylko biały pałac.


Pod pałacem, ku naszemu ogromnemu zdziwieniu, spotkaliśmy naszych znajomych z Mumbaju: parę Australijczyków, z którymi graliśmy role statystów w Bollywood! Zrobiliśmy sobie z nimi kolejne wspólne zdjęcie, wymieniliśmy doświadczenia z Indyjskich podbojów i plany na dalszą podróż. Żegnając się z nimi krzyknęliśmy: „do zobaczenia!”… Można powiedzieć, że świat jest mały, a Indie ze swoją ponadmiliardową populacją jeszcze mniejsze. Szlaki turystyczne świata są przecież utarte i już kilka razy zdarzyło się nam na naszej „trasie” spotkać kogoś (nie hindusa), kogo widzieliśmy już gdzieś wcześniej. Amerykę odkryto już jakiś czas temu, podobnie jak morską drogę do Indii… Przed nami było tu wielu Europejczyków. I będą te miejsca odwiedzać regularnie.
Nasi znajomi z Australii.

O odwiedzinach tak potężnego zabytku, jakim jest Taj Mahal nie zapominają także Hindusi. A jest to przecież liczny naród. Tak liczny, że wszędzie na swoim terenie generuje ogromy tłok. Wyobraźmy sobie, że w Polsce przychodzi czas majowego weekendu. Większość naszego społeczeństwa odpoczywa od pracy w te kilka zazwyczaj ciepłych dni. Pogoda staje się przyjemna po raz pierwszy od zimy, więc wszyscy rodacy spotykają się np. przy Morskim Oku lub w innych znanych kurortach. Są nas tysiące. Rodziny, grupy młodzieży, panowie w marynarkach i mokasynach, panie w szpilkach. Wszyscy odstrojeni jak na niedzielną Mszę Świętą. Spęd niczym przy lepszej promocji w hipermarkecie. Wszyscy chcą być w tym samym miejscu o tym samym czasie. I teraz pomnóżmy tę ilości ludzi razy kilka i przyjmijmy sobie, że to się dzieje codziennie… Tak mniej więcej wygląda zwiedzanie popularnych turystycznych indyjskich atrakcji, a wśród nich Taj Mahal. Ludzi tyle, co po meczu obok stadionu na gdańskiej Letnicy. I ciesz się tą chwilą przy cudzie świata…
Mała próbka ilości odwiedzających.

Po pożegnaniu z pałacem oraz wszystkimi zwiedzającymi udaliśmy się w stronę dworca kolejowego. Czekało nas około pięciu godzin oczekiwania w dworcowej poczekalni. Nie tak źle, zwłaszcza, że na indyjskich dworcach funkcjonują różne klasy poczekalni, odpowiadające klasom pociągów. Nasza klasa nie była tą najniższą siedliśmy więc w ciepłej (na północy Indii zimą noce są dość chłodne) poczekalni, względnie niezatłoczonej. Pociąg miał przyjechać o godzinie 1:55 i gdy już zbliżała się ta pora poszedłem dowiedzieć się na który peron mamy się udać, nie widziałem bowiem żadnej informacji na wyświetlaczach na temat naszego pociągu. Usłyszałem, że z powodu mgły pociągi mają ogromne opóźnienia i nasz będzie pewnie około ósmej rano… a więc kolejne kilka godzin… Nauczono mnie przy tej okazji jak sprawdzać na dotykowym dworcowym komputerze status konkretnych pociągów. Sprawdzałem co jakiś czas. Z ósmej zrobiła się dziewiąta, z dziewiątej jedenasta. O godzinie dwunastej wyszliśmy z poczekalni na peron. Według komputera, który aktualizował status przy każdej odwiedzonej przez pociąg stacji pociąg nasz znajdował się już mniej niż 100km od Agry. O! Będzie w ciągu godziny, pomyśleliśmy. I tak czekaliśmy. Mijały kolejne godziny, szesnasta, siedemnasta… Ile czasu ten p…y pociąg może przebywać te sto kilometrów?! O godzinie osiemnastej numer naszego kursu zaczął pojawiać się na wyświetlaczach! To już coś! Jakaś pierwsza konkretna informacja. A co gdyby nie informatyka, której zapewne nie było tu jakieś dziesięć lat wstecz? Czekasz od drugiej w nocy, a twój pociąg jak nagłe olśnienie pojawia się o godzinie osiemnastej. A właściwie nie pociąg tylko pierwsza o nim jakakolwiek informacja. Jak ten kraj funkcjonuje? Do wagonu wsiedliśmy ostatecznie przed dziewiętnastą. Ponad szesnaście godzin opóźnienia! I podobno nie jest to w przypadku Indian Railways nic nadzwyczajnego. W całej tej nieszczęsnej historii, szczególnie nieprzyjemnej dla Dominiki, która po prostu wymarzła, należy wspomnieć, że w ciągu tego dnia jak na złość temperatura nie sprzyjała siedmiogodzinnemu wyczekiwaniu na peronie. Przypominają mi się reportaże z wieczornych wiadomości o zamieszaniu przy każdej świątecznej zmianie rozkładu jazdy PKP. Bo się pociąg spóźnił trzy godziny…? No to już coś bo indyjski standard to godzina lub dwie poślizgu. W miarę punktualnie (najmniej 20min po czasie) pociągi odjeżdżają tylko ze stacji początkowej. Po kolejnych kilometrach opóźnienie zwykle narasta. To może lepiej wybrać inny środek transportu? Ale jaka inna firma przewiezie mnie wygodnie pozycji leżącej w cenie ok. 3- 4zł za każde 100km?  I ta ostania myśl sprawia, że w przyszłości będziemy nadal klientami indyjskich kolei.
Wyczekana podróż w końcu się rozpoczęła, a o północy (zamiast o siódmej rano) wysiedliśmy w New Delhi. Nasz pociąg miał nie jechać przez dworzec główny, nieopodal którego usytuowana była interesująca nas hotelowa dzielnica miasta. Pomyślałem, że to żaden problem, ponieważ obok stacji, na której mieliśmy wysiąść przebiega linia metra, którą dojedziemy na miejsce. Idąc w stronę odmawiając kilku niepoważnym propozycjom podwiezienia, napotkaliśmy patrol delhijskiej drogówki. Zapytaliśmy czy idziemy w dobrą stronę, a oni na to „zapraszamy, podwieziemy was!”. Obawiałem się chwilę czy to nie żadna podpucha, ale nic z tych rzeczy, jechaliśmy sobie teraz dumnie radiowozem z włączonym czerwono-niebieskim kogutem na dachu z miłymi indyjskimi policjantami. Na stacji metra okazało się, że ostatni skład tego dnia już odjechał. Wróciliśmy do radiowozu z funkcjonariuszem, który odprowadził nas na stację. Policjanci zatrzymali po chwili przejeżdżającą motorikszę. Zasugerowali kierowcy za jaką cenę ma nas zawieźć do upatrzonego hotelu, a przy okazji skontrolowali jego dokumenty. Spisali numer licencji i numer telefonu riksiarza by później dowiedzieć się czy z nami wszystko w porządku i czy zameldowaliśmy się bezpiecznie w nowym miejscu pobytu, grożąc mu, że „jeśli będzie inaczej to on zobaczy…”. Dojechaliśmy pod hotel, a przy meldunku w recepcji zobaczyliśmy jeszcze raz naszego kierowcę z telefonem w ręku, zadzwonił bowiem policjant zatroskany naszym losem. Po doświadczeniach z opóźnionym pociągiem, po wysiadce o północy (zamiast o poranku) w jakiejś ciemnej dzielnicy New Delhi spotkanie z delhijską policją było dla nas niespodziewanym, ale za to bardzo miłym rozwiązaniem sytuacji.
New Delhi było dla nas powrotem do cywilizacji. Nie spodziewałem nawet, że takim miłym. Bo przecież zawsze miło się od tej cywilizacji ucieka. Spędziwszy kilka tygodni w mniejszych miastach, nieco mniej ucywilizowanych, przypomnieliśmy sobie teraz jakim luksusem jest możliwość chodzenia po chodniku, bez przeciskania się przez mieszankę ludzi, motocykli i krów, których jest w stolicy zdecydowanie mniej niż gdzie indziej; błota, śmieci i… niech lepiej czytelnik tu przyjedzie i sam sobie zobaczy czego jeszcze.
Świątynia w środku miasta.

Inna hinduistyczna świątynia. Na jej teren nie można wnosić aparatów fotograficznych, wnętrze mamy więc tylko w naszych wspomnieniach

Duże miasto - duża instalacja elektryczna...

Azjatycka wersja wiewiórki. Z profilu i AnFas.

Ten człowiek bardzo prosił, aby pokazać go w naszym kraju. Proszę bardzo!

Odpowiednik naszego Belwederu.


Delhijska Brama Indii

W New Delhi wypadło nam też spędzić Nowy Rok. O godzinie „zero” spodziewaliśmy się nie wiadomo jakich fajerwerków. Tutejsza tradycja dyktuje coś zgoła innego. Zamiast petard o północy wybuchają balony, i to tylko w rękach nielicznych zainteresowanych miejscowych. Odgłos przypomina wprawdzie wybuchające petardy, ale to tyle. Więcej działo się w pierwszy dzień nowego roku. Na defiladowej ulicy stolicy odbyła się parada, którą, cóż, nie da się dowiedzieć o wszystkim na czas, przegapiliśmy... Na miejsce trafiliśmy przypadkiem, gdy już wszystko się zwijało. Na szczęście widzieliśmy próbkę parady dzień wcześniej. Spotkaliśmy, znowu przypadkiem, maszerujące ulicami New Delhi orkiestry głównie dęte. Oko się ucieszyło, ucho specjalnie nie zwiędło (przyjaciele z muzycznego fachu zrozumieją co mam na myśli) widowisko było przednie.




Zapasowa figurka.


Z New Delhijskich miłych akcentów szczególnie miło wspominamy uliczną jadłodajnię, w której jedliśmy pyszne śniadania, popijając je indyjską herbatą, zwaną przez miejscowych „ćiaj” ugotowanej z nutką „tego czegoś”, co powinien w gotowanie ćiaju wkładać każdy gotujący ten napój. Było to jedno z nielicznych miejsc w Indiach, gdzie spotkaliśmy się z polityką typu: klient zadowolony i NIENACIĄGNIĘTY wróci nazajutrz z uśmiechem by znowu coś zjeść oraz zamienić kilka kolejnych zdań z miłym właścicielem. I wracaliśmy. (polecam: róg Main Bazaar, Bassant Rd i Chelmsford Rd, lokal gastronomiczny pomiędzy jednym i drugim kramem z walizkami podróżnymi…).

Ćiaj – herbata, gotowana w większym rondlu (duża powierzchnia szybciej się ugotuje) wraz kozim mlekiem z dodatkiem cukru i imbiru. Po ugotowaniu i przecedzeniu podawana jest zazwyczaj w szklaneczkach o poj. 100ml. W smaku przypomina nieco słodką kawę z mlekiem. Koszt – 5-10 INR. Z racji na odmienną niż u nas politykę dotyczącą lokali gastronomicznych i działalności gospodarczej w ogóle, ćiaj jest miłym relaksującym dodatkiem za grosze do właściwie każdej chwili i w każdym miejscu indyjskiego życia. W Polsce oraz w całej Europie, dzięki wszystkim trudnościom związanym z założeniem i prowadzeniem działalności gospodarczej, czegoś podobnego nigdy nie spotkamy.
Hurtownia surowców w New Delhi. Stoisk podobnych to tego jest w tym miejscu tysiące.
I jeszcze raz, tym razem z półobrotem...

Ćiaj jest czasami tak dobry, że uzależnia. Tak stało się z Dominiką, która wypija go dwa razy szybciej niż ja i prosi o kolejny, szczególnie jeśli  jest imbirowy i aromatyczny. Uważa, że zimą powinien być podawany w normalnych kubkach a nie literatkach.

3 komentarze:

  1. Oj, to macie przygody;-) Ta Agra jakas pechowa, my kiedyś też spędziliśmy noc na dworcu z powodu 12 godzinnego opóźnienia pociągu, ale przynajmniej nie było tak zimno. Dodam tylko na pocieszenie, że to był jedyny raz w naszej całej podróży kiedy pociąg się spóźnił aż tak bardzo... Bo wiadomo godzina, dwie to nadal o czasie ;-)
    Pozdrawiamy i czekamy na relacje z Nepalu

    OdpowiedzUsuń
  2. Nepal to inne, nowe wyzwania :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Super to zostało opisane. Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń