1.02.2015

Złota Świątynia w Amritsar,granica przy Attari, góry przy Dharamshala i Manali

Do Amritsar wybraliśmy się z dwóch głównych powodów: Złota Świątynia Sikhów w centrum miasta oraz odległa o około 20km od miasta graniczna miejscowość Attari. Złota Świątynia jest najważniejszym miejscem dla Sikhów, jest niczym Watykan dla katolików, czy też Mekka dla muzułmanów. Świątynia położona jest na małej wysepce na środku jeziora, w niej umieszczona jest święta księga Granath Sahib, odczytywana nieprzerwanie od lat przy akompaniamencie muzyki. Cały kompleks nie jest też, w odróżnieniu od innych miejsc ważnych dla wyznawców różnych innych religii skomercjalizowany. Wręcz przeciwnie, Sikhowie są dumni ze swojej religii i tego miejsca, chętnie o swoich tradycjach opowiadają, równie gorąco namawiają do wstąpienia do najświętszych zakamarków swojej świątyni. Jedyne o co proszą to zdjęcie butów i nakrycie głowy na terenie Golden Temple. Co więcej, dla pielgrzymów z całego świata przygotowane są bezpłatne pokoje i posiłki. Podobno kuchnia, z której nie mieliśmy okazji skorzystać, w najtłoczniejsze dni potrafi przygotować 35 000 bezpłatnych posiłków dziennie. Wszystko jest sprawnie zorganizowane, do pracy zaangażowani są pielgrzymi - wolontariusze. Miejsce przepełnione jest duchowością. Odczytywanie świętych ksiąg słyszalne jest dzięki dobremu nagłośnieniu wszędzie wokół, transmitowane jest nieprzerwanie przez specjalny program telewizji, a tłumy sikhów zjeżdżają tu codziennie ze wszystkich stron Indii, aby osobiście uczestniczyć w swoim nieustającym święcie. Dużym udogodnieniem dla przebywających, nieznających języka hindi pielgrzymów i turystów są telebimy wyświetlające śpiewany tekst w dwóch językach – hindi i angielskim. Dzięki temu mogliśmy zrozumieć fragmenty odczytywanych modlitw.
Sikhizm jest dość specyficzną religią. Jest ona połączeniem islamu i hinduizmu. Sikhowie wierzą w jednego boga, ale i w reinkarnacje. Został założony przez Guru Nanaka w XV wieku, do którego dołączyło dziewięciu innych guru, którzy są w równym stopniu szanowani przez Sichów. Wybrali oni spośród 2 religii to, co uważali za najlepsze i połączyli w jedną, spójną całość. Jeśli gdziekolwiek na świecie zauważycie mężczyznę w turbanie i z długą brodą wcale nie oznacza to, że jest on muzułmaninem. Jeśli wraz z turbanem, najczęściej dopasowanym kolorystycznie do stroju, zauważycie srebrną bransoletkę na jego prawej ręce i/lub przyczepiony do pasa sztylet, możecie mieć stuprocentową pewność, że jest to Sikh. Każdy z tych atrybutów ma swoje symboliczne znaczenie: broda i długie włosy ukryte pod turbanem – świętość; stalowa, srebrna bransoletka – siła i odwaga; kirpan – szabla, miecz, sztylet - moc i godność. Ciekawostką jest fakt, że kiedyś sikhowie jako jedyni mogli wnosić na pokłady samolotów białą broń.

Dodaj napis











Mistyczny klimat Złotej Świątyni zrobił na nas ogromne wrażenie. Wnętrze złotej świątyni jest bardzo bogate. Na trzech poziomach, pod baldachimem siedzą duchowni odczytujący Granath Sahib w towarzystwie tradycyjnych instrumentów. Naprzeciw Złotej Świątyni znajdują się mniej tłoczne miejsca kultu, zdobne świątynie i małe pokoje, usytuowane wzdłuż korytarza w których, na kolorowym, niskim ołtarzu zawsze znajduje się Księga. Każdy może przysiąść, pomodlić się oraz studiować zawarte w niej nauki sikhijskich guru. Poza Golden Temple Amritsar jest typowym indyjskim miasteczkiem, ze wszystkimi hindu-przypadłościami. Nas, z perspektywy turystycznej ucieszył najtańszy od początku naszej podróży pokój w hotelu. Bez targowania zaproponowano nam cenę, na którą nie wypadało się nie zgodzić… Choć wiedzieliśmy wcześniej, że w Złotej Świątynii każdy może przenocować za drobną jałmużnę, nie chcieliśmy tej uprzejmości nadużywać, tym bardziej że przybyliśmy do Amritsaru o świcie spragnieni spokojnego odpoczynku i w głowach mieliśmy tylko gorący prysznic i ciepłe łóżko.

 Timelapse(jedna z moich ostatnich ulubionych technik dokumentowania) przy Golden Tmeple.

Prócz najważniejszego miejsca dla Sikhów do Amritsaru warto przyjechać z jeszcze jednego powodu: Attari Border. Attari to miejscowość nieopodal granicy Indyjsko - Pakistańskiej i jest chyba najciekawszym punktem granicznym na świecie. Opowiadanie to rozpocznijmy jednak od krótkiego zarysowania jak ułożyła się w tym miejscu historia Indii i Pakistanu. Indie były niegdyś przez wiele lat pod brytyjskim zwierzchnictwem. Przy okazji odzyskania niepodległości doszło w 1947 roku do podziału kraju na część hinduską i muzułmańską. Powstały dwa państwa o nie do końca ustalonych granicach. Ludność hindusko-muzułmańska, która wcześniej żyła zgodnie obok siebie, zaczęła się nagle między sobą nienawidzić. Po podziale dochodziło do wielu aktów okrutnej przemocy. Sąsiedzi i przyjaciele stali się nagle zaciętymi wrogami. Nienawiść trwa do dziś, a niechęć wielu Polaków do narodu niemieckiego jest niczym w porównaniu do tego, co czują wzajemnie do siebie Hindusi i Pakistańczycy, a spór o ustalenie granic jest do dziś nierozwiązany.
Zdarzyło się nam kilka razy w rozmowie wypowiedzieć „Pakistan”. Reakcja na samo słowo przypominała reakcję byka na czerwoną płachtę. Za każdym razem widzieliśmy u rozmówcy gwałtowną zmianę humoru i popartą zazwyczaj pytaniem „ale po co pytacie o Pakistan?!”. Dla porównania: Polak (choć to zależy od wieku i przebytych doświadczeń, ale mówię o moich rówieśnikach) na hasło „Niemiec” reaguje zazwyczaj kwaśną miną oraz kpiną. U Hindusów na hasło „Pakistan” obserwujemy wyraźny wzrost ciśnienia… Nawet we wniosku o wizę do Indii umieszczono kilka pytań o powiązania petenta z Pakistanem. Dla nas, obserwujących to z boku… a może i od środka, wydaje się to komiczne. Ot, taka głupia nienawiść do sąsiada. I to jeszcze najbliższego, tego zza płotu. Tymczasem dla obu narodów to sprawa najwyższego honoru.


Kolejny rozklekotany autobus. Te podróże są piękne...

I tutaj wróćmy do miejsca, które było nam dane odwiedzić. Attari – jedyne czynne przejście graniczne pomiędzy Indiami i Pakistanem. Przejście działa codziennie, a na noc jest zamykane. Zamknięcie i spuszczenie flagi z masztu jest pewną procedurą, która urosła do rangi uroczystości, widowiskowej parady. Każdego dnia chwilę przed zachodem słońca po obu stronach bramy zbierają się ogromne tłumy ludzi. Zbudowano tu specjalne trybuny, aby narody mogły jeszcze lepiej dopingować swoich oficerów. Oficerowie to ludzie wybrani z najlepszych, najwyżsi, najbardziej okazali, z największym wąsem (Indie) lub brodą (Pakistan).
Gdy zaczyna się uroczystość… Funkcjonariusze jednego i drugiego kraju w pięknych mundurach stroszą się niczym koguty do walki. Podchodzą kolejno do bramy pokazując tym z naprzeciwka gesty swojej wyższości i pogardy. Tylko cienka biała linia namalowana na asfalcie, będąca zarazem wyrazem działania prawa międzynarodowego chroni ich od rzucenia się na siebie. Z daleka wygląda to może widowiskowo, jednak miny, które malują się na twarzach żołnierzy jak najbardziej wyrażają ogromną nienawiść. Z pozoru piękna uroczystość jest dla obu narodów codziennym meczem o honor. Emocje sięgają zenitu. Czuje się to powietrzu. Jak na meczu. Nieważne jaki sport. Jesteśmy my, są oni. My jesteśmy górą, musimy im to pokazać. My – tysiące nas zgromadzonych tu, właśnie po to by dopingować naszą drużynę. Dopingujemy. Jak najgłośniej, jak najlepiej! I codziennie o tej samej porze, od lat!

 Ci w czarnych strojach to Pakistańczycy - za białą linią. Ci jaśniejszych to Armia Indii.









Z Amritsaru przemieściliśmy się do Dharamshali – górskiej miejscowości, zamieszkanej w dużej mierze przez Tybetańczyków, a wśród nich tego najważniejszego: duchowego przywódcę, Dalajlamę. Dalajlamy nie widzieliśmy, choć słyszeliśmy, że uczestniczenie w jego audiencji jest celem wielu przybywających tu ludzi. Podobno niewielu się udaje go spotkać. My nie zabiegaliśmy o takie spotkanie – nie zastanowiliśmy się na czas o co mielibyśmy go zapytać… Udaliśmy się jedynie do głównej świątyni, przy której rzekomo mieszkał. Jak się później okazało prawdziwa rezydencja Dalajlamy jest dalej i wyżej w górach, za miastem. W Dharamshali po raz pierwszy zobaczyliśmy buddyjskich mnichów, ubranych od stóp do głów na bordowo oraz rdzennych Tybetańczyków, przebywających tutaj na uchodźctwie. To właśnie w tym miasteczku, mogą oni w spokoju kultywować swoje tradycje. Od czasu ucieczki w 1959 roku duchowego i świeckiego przywódcy Tybetu Tenzina Gjatso czyli Dalajlamy XIV z okupowanej przez Chiny ojczyzny do Indii, Dharamshala stała się dla Tybetańczyków tzw. „Małą Lhasą”. Specyficzny klimat miasteczka oddaje treść poniższego artykułu: http://tygodnik.onet.pl/zmysly/u-dalajlamy-w-ogrodku/ndy2j.








iPnone i głupia czapka - ta kultura dociera wszędzie...




Będąc w Dharamshali wybraliśmy się na kilka spacerków po górach. Po zdobyciu i przeczytaniu odpowiednich papierowych przewodników wybraliśmy trasy jednodniowe, choć w sezonie można wybrać się na nawet dziesięciodniowe trekkingi z noclegami w górach pod namiotem. Trasy, które zaliczyliśmy dostarczyły nam i tak niezapomnianych wrażeń i widoków. Po raz pierwszy w życiu widziałem, stojąc na poziomie 2900m n. p. m. szczyty, który były ze 3km wyżej.


 skok z wysokości 2800m...
Dzień marszu, pokonane ok 1000m wysokości. Dla takiego widoku przez pół godziny zawsze warto... (Triund - 2800m n.p.m.)



 widok z okien mieszkańców tej wioski (3km od Dharamshali)
 miejsca takie jak to leczą z lęku wysokości

 miejscowi - odległość od asfaltowej drogi: dzień marszu...


Następnym miasteczkiem na naszej drodze było Manali – miejscowość znana podobno jako miejsce szczególnie lubiane przez hipisów, pewnie z powodu konopi indyjskiej rosnącej tu jak chwast, niczym u nas pokrzywy. Przyjechaliśmy, zobaczyliśmy: klimat zakopiański, hipisów nie było, trawki też… Może nie ta pora roku. Widocznie w Manali zimą się nie pali. Na szczęście jestem zwolennikiem jedynie tradycyjnych polskich używek.
Miasto położone jest pięknie w dolinie rzeki Beas, wśród trzech pasm górskich: Himalajami Wysokimi, Pir Panjal, Dhaula Dhar. Jadąc do miasta nastawiłem się na górskie wędrówki. O ile w Dharamshali udało się nam kupić cienką książeczkę o okolicy z doklejoną papierową mapką, z której coś tam wynikało, o tyle coś takiego jak mapa Manali i okolic w wydaniu komercyjnym w ogóle nie istnieje. Za to w mieście pełno było biur oferujących wyprawy z przewodnikami. Nie dla nas jednak takie banały… Poszukaliśmy trochę w sieci i w oparciu o GPS w telefonie zwiedziliśmy kilka pięknych miejsc wokół Manali i właściwie nie żałujemy braku map bo w końcu było spokojnie i cicho, bez tłumu hindusów na zimowych wakacjach, cykających sobie telefonami kiczowate fotki wszędzie gdzie tło do tego zachęca i „wyśpiewujących” indyjskie hity przy akompaniamencie telefonicznych dźwięków. Nasze szlaki prowadziły przez małe wioski – żywe skanseny, w których czas się zatrzymał. Maszerując po wąskich uliczkach i między chatami mieliśmy okazję zobaczyć jak żyją indyjscy górale. Ich jedynym zajęciem jest właściwie zapewnienie sobie jutra; pójście do lasu po drzewo, zrobienie prania w lodowatej wodzie, prace w ogródku czy oporządzenie zwierząt.



 Napotkany przypadkiem skansen.






 Old Manali.

 I te głupie fotki, czasem nie mamy serca odmówić uczestnictwa...





 Klasztor buddyjski w Manali.

Będąc w Manali bez przewodnika i GPSa można trafić tylko tu. (Solang Valley - wysokość ciężko nam określić: według bannerów 3200, według naszego GPSa w telefonie 2800m n.p.m....)

Timelapse z Solang Valley :)
 Ps: do Manali można dojechać autobusem lub jeepem. Z hindusem za kierownicą tegoż pojazdu. Ostatnie zdanie oznacza wiele: manewry autobusem, które widziałem na tej trasie bałbym się wykonać zwinnym autem osobowym, a ci, którzy mnie znają wiedzą, że granica tolerancji drogowego bezpieczeństwa leży u mnie i tak za daleko...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz