23.03.2015

Indyjski alfabet


Indie opuściliśmy jakiś czas temu. Spędziliśmy tam wystarczająco dużo czasu, aby w głowach wyklarował się pewien obraz tego niesamowitego w każdym znaczeniu kraju. Nasze refleksje uporządkowaliśmy w formę mini encyklopedii.

A:
- autobusy – bardzo stare, kolorowe, zazwyczaj przepełnione i koniecznie marki TATA. Miejskie autobusy funkcjonują zupełnie inaczej niż w Europie dzięki stale otwartym drzwiom i osobistości kierownika autobusu (nie kierowcy), a pasażerowie wsiadają do nich i wysiadają w biegu…


W drzwiach nie kto inny tylko kierownik autobusu

B:
- birjani – ryż z warzywami, jedna z najpopularniejszych potraw muzułmańskich potraw w indiach, serwowana w każdym lokalu.
- brud – indyjskie pojęcie czystości diametralnie różni się od europejskiego… towarzyszy społeczności hinduskiej zawsze i wszędzie.
- bieda – na porządku dziennym. Skrajna bieda kontrastuje tutaj z wielkim bogactwem… W każdym mieście w oczy rzucają się armie bezdomnych, najczęściej śpiących gdzie popadnie, np. na środku chodnika.
- bogactwo barw – kolorowe i wzorzyste Sarii, tuniki i szale, kolorowe świątynie i wianki z kwiatów wieszane przy podobiźnie każdego boga cieszą oczy białego turysty. Mimo wszechobecnego brudu, kurzu i ubóstwa Indie są po prostu kolorowe.
- biżuteria – im więcej jest jej na kobiecie, im bardziej kolorowa i świecąca tym lepiej. Hinduski bez względu na wiek (od małych dzieci po sędziwe matrony) przybrane są w kolczyki, bransoletki, pierścionki i koraliki. Standardem jest złoty kolczyk w nosie – delikatny lub ogromny i ciężki. Do tego obowiązkowo pierścionki na palcach stóp i bransoletki na nogach, nawet na skarpetkach…
- Bollywood – indyjska wytwórnia filmowa, której produkcje uwielbiają wszyscy. W każdym filmie powinien pojawić się zawsze biały człowiek, dlatego też w Bombaju, Kalkucie czy New Delhi agenci Bollywood łowią białych turystów, którzy spędzają cały dzień na planie filmowym w roli statystów. Niezapomnianym przeżyciem jest także seans filmowy. Hindusi bardzo emocjonalnie reagują na każdy zwrot akcji, głośno i z energią dopingują bohaterów filmu.

C:
- Coca Cola – schłodzona i w szklanej butelce smakuje wyśmienicie, bardzo tania, jest zbawieniem podczas upalnego dnia. Podejście każdego sprzedawcy: przyszedłeś do mnie spragniony kliencie? -Siadaj, na krześle, skrzynce, wiadrze, schodku, ale po prostu usiądź, zrelaksuj się i nawet zamień kilka słów.
- czaj – indyjska herbata, przyrządzana  zupełnie inaczej niż w Europie. Gotuje się ją w rondlu wraz z mlekiem, imbirem lub/i kardamonem, massalą. Podawana w małych literatkach i malutkich kubeczkach „na jeden łyk”. Sprzedawców z czajem można spotkać na każdym rogu i każdy z nich gotuje czaj według własnej receptury. Najsmaczniejszy jest z imbirem - lekko ostry, pobudza i jest idealny nawet w upał.
Czaj w glinianym, jednorazowym kubku.

- ciapati – mączny placek. Stanowi uzupełnienie do prawie każdego indyjskiego posiłku.
- ciężarówki – tylko marki TATA, wielkie, kolorowo i bogato przyozdobione, jeżdżące świątynie na kółkach, które zamiast klaksonu wygrywają różnorodne melodyjki. Do ich obsługi, ze względu na mocno chaotyczny ruch drogowy w Indiach potrzebne są przynajmniej dwie osoby – kierowca i pomocnik. Ten drugi obserwuje lewą stronę pojazdu(ruch lewostronny), a w razie potrzeby wysiada i sygnałami akustycznymi ( pukanie w dźwięczne, blaszane części pojazdu według ustalonego kodu, jednolitego dla całych Indii i nie tylko) udziela kierującemu wskazówki. Paradoksalnie ciężarówki często nie posiadają lusterek bocznych.

- chodnik – w Indyjskich miastach chodnik ma inną użyteczność… jest domem dla żebraków, terenem sklepiku, straganu jak i szaletem publicznym. Tylko w New Delhi i Kalkucie większość chodników pełni swoją pierwotnie założoną funkcję.

D:
- dzieci:
a) pomalowane - wszystkie małe dzieci bez względu na płeć są pomalowane czarną kredką, która podczas płaczu rozmazuje się i dziecko wygląda jak mały upiór.
b) pracujące - Dzieci w Indiach od najmłodszych lat pracują. Są sprzedawcami, kelnerami, siłaczami dźwigającymi różne ciężary… czasem aż serce się kraje na ten widok. Samodzielność i pracowitość dzieci jest zadziwiająca.


E:
- elektronika podrabiana – rynek podróbek wszelkiej maści sprzętów jest w Indiach normalnym zjawiskiem. W sklepach z elektroniką więcej jest podróbek niż oryginalnych sprzętów. Najdokładniej zostały przez nas przeczesane oczywiście sklepy muzyczne i audio, w których Grzesiek nigdy nie znalazł nic wartego uwagi.



F:
- foto, foto, foto - hindusi uwielbiają robić sobie sesje zdjęciowe za pomocą smartfonów bez względu na tło i miejsce, (np. świątynia, muzeum, wagon kolejowy). Gdy w pobliżu takiej sesji pojawi się biały turysta, nie dają mu spokoju, muszą zrobić zdjęcie w każdej kombinacji, z panem, z panią, z obojgiem i na koniec jeszcze z uniesionym do góry kciukiem... Zjawisko to występuje w całym kraju, bez względu na wiek, płeć i status społeczny. Hindusów łatwo jest też poznać za granicą, ponieważ robią sobie zdjęcia gdzie popadnie, jak np. w Singapurze: w krzakach obok chodnika czy w galerii handlowej…
Tło pozostawia wiele do życzenia, ale za to jaka kompozycja!

Foto, foto, foto!Czekaj Biały!Foto!

- fryzjer męski -  spełniający również rolę masażysty i kosmetyczki w jednym.

G:
- głośna muzyka – gra wszędzie i o każdej porze. Nawet na szlaku w górach, nieprzyzwyczajona do ciszy młodzież, urozmaica sobie wędrówkę słuchając muzyki z telefonu. Hindusi to też urodzeni piosenkarze. Uwielbiają śpiewać ze swoim telefonem bez względu na posiadane umiejętności wokalne… 

H:
- hinduizm – główna religia politeistyczna Indii. Hinduizm ma najbogatszy panteon bóstw ze wszystkich religii, ale najważniejsi bogowie to Brahma, Wisznu i Siwa. Każdy z bogów ma swoje mocno symboliczne znaczenie i w zależności od regionu czczeni są inni bogowie. Symbolem szczęścia i pomyślności jest swastyka hinduistyczna, która widnieje na drzwiach każdego domu.
Udało się zrobić fotkę zanim kazano nam schować aparat.
Ogromny posąg Hanumana w New Delhi.

- Hindusi – z perspektywy białego turysty dzielą się na tych, którzy chcą bezinteresownie pomóc i interesownie zaszkodzić czyli naciągnąć białego turystę.



- Himalaje -  najwyższe góry świata. Kojarzą się może bardziej z Nepalem, ale również indyjska ich część budzi nieopisany respekt i zachwyt. Indyjskie górskie miejscowości zdecydowanie różnią się od reszty kraju. Życie w nich płynie spokojnie i cicho, a krajobraz urozmaicają, dzięki obecności mniejszości tybetańskiej, chorągiewki i klasztory buddyjskie.

- hałas - spowodowany warkotem silników oraz ciągłym trąbieniem wszystkich poruszających się na jezdni pojazdów. W miastach uniemożliwiający prowadzenie swobodnej rozmowy między dwoma osobami.
- henna – wzorzyste tatuaże z henny na dłoniach i stopach kobiet.

I:
- Incredibe India! Promocyjne hasło reklamowe Indii, pod którym kryje się także wiele paradoksów, jakie napotykają białego turystę w tym kraju.

J:
- japonki – najczęściej noszony rodzaj obuwia. Hinduski często ubierają specjalne skarpetki do japonek, z wycięciem na 1 duży palec u stopy.

K:
- kolczyki - złote, wielkie i ciężkie. Kolorowe i zdobne niczym atrybuty rajskich bogiń.
- kolej –  sieć kolei w Indiach jest bardzo rozbudowana. Pociągiem można dotrzeć do niemal każdego miasta w Indiach, jednak bilet kupuje się z conajmniej kilkudniowym wyprzedzeniem.  Indyjska kolej jest kolonialnym spadkiem po Brytyjczykach, którzy pomyśleli również o panującym tu przeludnieniu, dlatego też pociągi są baaaardzo długie, liczą zazwyczaj 20-30 dużo szerszych niż w Europie wagonów. Największym minusem podróżowania koleją są częste wielogodzinne opóźnienia, do których wszyscy są przyzwyczajeni oraz nieszczelne okna w najtańszych klasach „second class’ oraz „sleeper”, dzięki którym podróżnik może się nieźle zmrozić podczas indyjskiej zimy.

- klaksony – używane w Indiach do sygnalizacji wszystkiego o czym kierowca akurat pomyśli, np. kierowca rusza – trąbi, zatrzymuje się – trąbi, widzi jakąkolwiek przeszkodę – trąbi, skręca w prawo/lewo – trąbi, itp.
Nawet rowerowe riksze mają swoje głośne klaksony.

- kurz – jest wszędzie. Hindusi codziennie zamiatają plac i ulicę przy swojej posesji, polewają ją wodą, aby zredukować działanie kurzu.
- kasty – mimo zniesienia w 1950 roku podziału społeczeństwa na kasty, system ten funkcjonuje nadal i jest widoczny na każdym kroku. Przez wieki w Indiach wykształciło się 3 tys. kast i podkast, a do najniższej z nich należą „niedotykalni”. Hindusi mogą wiązać się tylko z osobą z tej samej kasty. Niższa kasta ma zawsze za zadanie służyć wyższej.
- krowy – Hindusi uważają krowy za święte zwierzęta, dlatego można je spotkać na ulicach w każdym mieście. Są nietykalnym elementem ruchu drogowego, traktowanym na równi z pachołkami i barierkami, dlatego też nie wywołują żadnych emocji wśród kierowców. Kiedy leniwie stoją na środku jezdni, kierowcy po prostu czekają aż się przemieszczą lub omijają je bez trąbienia. Krowy są też dokarmiane przez wszystkich sklepikarzy, a jeśli są głodne, nie pogardzą niczym (papier, pomarańczowy kierunkowskaz od motoru).
Krowy zjedzą wszystko.

L:
- ludzie –pozytywni i otwarci, smutni i weseli, skrajnie biedni i bogaci. O ile nie wyczują interesu, są życzliwi i pomocni dla białego człowieka.
Posiedzenie emerytów.

M:
-  massala – najpopularniejsza przyprawa w Indiach dodawana do wszystkiego, zamiast soli i pieprzu. Massala ma wiele odmian, np. tika massala, garam massala, czaj massala - w zależności od rodzaju potrawy, do której jest dodawana. Jak się okazało podczas naszej podróży, w każdej hinduskiej kuchni króluje massala, a nie curry.
Dodaj napis

N:
- naciągacze - natrętni, nieustępliwi, idący/jadący za swoją ofiarą tak długo jak to możliwe i w bombardujący sposób przekonujący o korzyściach płynących z przedstawianej oferty.

O:
– orzeszki – ziemne, prażone przez ulicznych sprzedawców na każdym rogu, uzależniają tak samo jak czaj 
- otwarte okna – w pociągach i autobusach. Hindusi są gorącym narodem i wielbicielami świeżego, zimnego powietrza. Wygląda to mniej więcej tak: pasażer opatulony w ciepłą kurtkę i szalik otwiera okno. Powietrze w nieogrzewanym środku transportu schładza się jeszcze bardziej do wartości na dłuższą metę nieprzyjemnych. Chłód z okna wieje oczywiście na podróżujących siedzących za pomysłodawcą. Nikomu, poza białym turystą oczywiście, nic nie przeszkadza, a po delikwencie widać, że jest mu zimno bo zaciera zmarznięte dłonie i chowa się głębiej w swoją kurtkę. Okna jednak nie ma zamiaru zamknąć przez dłuższy czas. Po upałach panujących większość roku, w zimowym okresie hindusi chyba potrzebują wychłodzenia siebie i wszystkich współpasażerów… Inne logiczne wytłumaczenie tego  niekomfortowego zwyczaju nie przychodzi mi do głowy…
- ostre jedzenie – jest  standardem, ostre posiłki jedzą nawet dzieci. Wybierając się na wycieczkę do Azji najlepiej poćwiczyć wcześniej spożywanie mocno przyprawionych dań dla zmniejszenia pikantnego szoku. Kuchni hinduskiej nie polubią też zwolennicy delikatnych smaków, ponieważ wszystkie potrawy oprócz ostrości są wzbogacane dodatkowo o  intensywne przyprawy (imbir, kardamon, kolendra). Dodatkowo jedzenie jest bardzo tłuste i ciężkie bo wszystko smaży się w głębokim oleju.

P:
- paznokieć – długi paznokieć w małym palcu lub/i kciuku u mężczyzn, zawsze wypiłowany i zadbany… to moda czy tradycja? Nigdy nie śmiałam zapytać.
(podpowiedź od GK w sprawie paznokcia: a ja słyszałem, że w historii długie paznokcie hodowali mężczyźni, którzy chcieli podkreślić to, że nie hańbią się pracą. Obecnie chyba chodzi  podwyższenie swego ego)
- pranie – w Indiach na pralkę mogą pozwolić sobie tylko najbogatsi. Codziennym porannym zajęciem kobiet jest ręczne pranie ubrań nad rzeką lub pod bieżącą wodą znajdującą się w pobliżu domu.

R:
– riksza – najpopularniejszy i tani środek transportu miejskiego. Do 3 osobowej motorikszy mieszczą się 7,8 osobowe rodziny, a jeśli riksza transportuje tylko dzieci, głów widać jeszcze więcej 

- rupia – waluta Indii. Jeśli zastanawiasz się ile może kosztować coś drobnego, np. uliczna przekąska, na 80% zapłacisz tylko 10 INR  (+/- 0,60zł).  Banknot 10 INR jest banknotem o najniższym nominale, a nominały niższe funkcjonują jako monety. Kraj cierpi jednak na niedobór monet i przedsiębiorcom ciężko jest sprzedawać coś co kosztuje mniej niż 10INR. W sklepach przy wydawaniu reszty zazwyczaj zaokrągla się sumy do dziesiątek, a jeśli zaokrąglenie wydaje się zbyt duże sprzedawca dorzuca do reszty kilka cukierków (1INR/szt.)

S:
- samosa – uliczna przekąska w kształcie trójkątnego pierożka, idealna o każdej porze dnia, smażona na głębokim oleju, nadziewana ostro przyprawionymi warzywami. Oczywiście za 10 rupii…
Surowe samosy.

 - sari – tradycyjny strój kobiet w Indiach. Składa się z 5 metrowego pasa tkaniny, który zawijany jest dookoła talii, a jego koniec przewieszany jest przez ramię.
-  skarpetki noszone do szpilek i japonek – dość ciekawa moda Hindusek, niepoprawna w europejskich kanonach mody.

T:
- tłok – Indie to drugie państwo na świecie pod względem ludności (choć nieoficjalnie mówi się, że najludniejsze), dlatego też wszędzie panuje tłok, zgiełk i hałas. Planując podróż przeczytaliśmy gdzieś, (chyba dosłownie) że w Indiach ludzi jest dużo, że ludzie są wszędzie i wszędzie daje się odczuć ich nadmiar. Zgadzamy się z tym w stu procentach, a przekraczanie tzw. strefy osobistej jest nagminne.
 - TATA –  najpopularniejsza w Indiach marka wszystkich pojazdów, od ciężarówek po motoriksze.

U:
- upierdliwość – riksiarzy i naciągaczy, którzy potrafią zdenerwować nawet najbardziej spokojnego człowieka. Tak, podobne zdanie pojawiło się już wyżej, upierdliwe, prawda? Przez czas spędzony w Indiach, przechadzając się ulicami co 50m słyszeliśmy pytanie: „mister, taxi?”, „mister, riksza?”. Zjawisko to jednak osiąga swoje apogeum przy opuszczaniu pociągu czy autobusu po przybyciu do kolejnego miasta i przypomina opędzanie się od roju komarów w letni wieczór… (to ostatnie, upierdliwe zdanie też niektórzy z was już gdzieś czytali)
Z: zaglądanie – Hindusi to bardzo ciekawski naród, który nie zna pojęcia sfera osobista. Mężczyźni uwielbiają podchodzić maksymalnie blisko i zaglądać obcym przez ramię, aby wszystko zobaczyć, usłyszeć, np. przy okienku na poczcie, podczas robienia zdjęć, itp.

W powyższym alfabecie chcieliśmy opisać odczucia, jakie miało dwoje białych turystów podczas pobytu w Indiach. Indie to kraj trudny i chyba nie każdy Europejczyk byłby zdolny do spędzenia tutaj choćby jednego tygodnia. Czasami zagryzaliśmy zęby, szczególnie na początku, podczas pierwszych dni podróży. Czasami traktowaliśmy sytuacje z przymrużeniem oka, rozkładając ręce z bezradności. Czasami nerwy puszczały i psuły nam popołudnie/wieczór. Zetknięcie się z kulturą tak bardzo odmienną od europejskiej dało nam wiele do myślenia i uświadomiło jak bardzo różnimy się od Azjatów, w tym przypadku Hindusów. Dwa miesiące w Indiach i Nepalu pozwoliły nam na zaobserwowanie pewnych stereotypów, które od teraz zawsze będą nam kojarzyć się z tymi krajami i które na samo wspomnienie będą wywoływały uśmiech na naszych twarzach. Tekst nie ma na celu wyrobienia negatywnej opinii o Indiach, lecz przybliżenie zjawisk, które mogą spotkać osoby wybierające się w te strony świata. Mimo wszystko Indie to kraj, który warto doświadczyć! Absolutnie nie żałujemy ani chwili spędzonej na Półwyspie Indyjskim.



10.03.2015

Do Nepalu i w Himalaje!



Podróż z Varanasi do granicy z Nepalem zaplanowaliśmy popołudniowym pociągiem – sleeperem tak, aby na dworcu kolejowym w przygranicznej Neutanwie znaleźć się wieczorem. Przewodniki i Internet milczałą na temat noclegów w tym miejscu, lecz mając już koncie kilka przymusowych długich postojów na Indyjskich dworcach uznaliśmy, że nawet bez hotelu z pewnością sobie poradzimy… Ciche nadzieje miałem także wobec samego pociągu, że się spóźni. Nie zawiodłem się! Do Neutanwy zawitaliśmy około godziny trzeciej w nocy zamiast o planowej godz. 22:30. Przyznam, że liczyłem na bardziej spektakularne spóźnienie, na przykład dziesięciogodzinne, by móc wyspać się wygodnie na wagonowej leżance, ale widać opóźnień na indyjskiej kolei nie da się przewidzieć z aż taką dokładnością…

Ku naszemu zdziwieniu i rozczarowaniu, dworzec w przygranicznej Neutanwie nie posiadał ciepłej poczekalni, a trzeba było przecież poczekać gdzieś do godziny szóstej rano na otwarcie indyjsko-nepalskiej granicy. Wraz z nami na dworcu czekało jeszcze siedemdziesiąt innych osób. Czuliśmy się bezpiecznie. Tylko zimno nieco doskwierało. Styczniowa noc w północnych Indiach przypomina tę kwietniową w Polsce. Mimo koca, którym się owinęliśmy, po ponad godzinie siedzenia na peronowej ławce byliśmy porządnie zmarznięci.  Wstałem i począłem spacerować żwawym krokiem wzdłuż peronu by się rozgrzać i dokonałem przy tym rewelacyjnego odkrycia: przy naszej ławce stał filar podtrzymujący wiatę, a z niego wystawało gniazdko elektryczne! Jednym z bardzo ważnych elementów naszego wyposażenia jest grzałka do wody oraz zestaw: herbata, cukier, sztućce, blaszany kubek; toteż już po kilku minutach piliśmy pośród nocy na „wypizdówku” gorącą herbatkę, szczęśliwi, że zdarzyła się taka niespodzianka.

Przekraczanie granicy indyjsko-nepalskiej było samo w sobie ciekawym doświadczeniem. Działające przejścia graniczne, które dotąd poznałem najeżone były strażnikami, szlabanami, budkami, rentgenami, psami i kto wie czym jeszcze, aby nie mógł się przez nie prześlizgnąć nikt, nie będąc zauważonym. Tutaj było zgoła inaczej. Dotarłszy do granicy zobaczyliśmy wysoką bramę na końcu drogi z typowymi dla Indii kramami wokół. „Więc to gdzieś tam” – pomyśleliśmy. Maszerując między kolorowymi ciężarówkami, marki Tata rzecz jasna, w stronę bramy usłyszeliśmy czyjeś wołanie. Był to indyjski strażnik graniczny. Zapraszał nas z paszportami do biura imigracyjnego (tam, gdzie straż graniczna rejestruje przekroczenia granicy). Biuro z daleka przypominało bardziej zakład fryzjerski zlokalizowany pomiędzy sklepem z tkaninami, a restauracyjką z przekąskami i tylko niewyraźny napis „Immigration Office” zdradzał bardziej spostrzegawczym obserwatorom swoją obecność. O możliwych trudnościach w odnalezieniu czytałem wcześniej w Internecie i szczerze mówiąc myślałem, że uprzedzony na pewno sam wypatrzę to biuro... Wymeldowano nas z Indii, i po krótkiej pogawędce z oficerem dostaliśmy instrukcje, jak odszukać „Immigration” po Nepalskiej stronie. „Tam was pewnie nikt nie zawoła.” – oznajmił funkcjonariusz… Przeszliśmy pod bramą indyjską, a za 30m już pod bramą nepalską. Wydawało się, że ludzie kręcą między tymi dwoma bramami według własnego widzimisię, spotkaliśmy tu pierwszego proponującego swoje usługi nepalskiego riksiarza, który wjechał między bramy ot tak sobie, niezatrzymywany przez strażników żadnej ze stron. Może to jakaś umowa między tymi dwoma krajami o swobodnym ruchu, nie drążyliśmy jednak później tego tematu, chociaż w nepalskim stanowisku granicznym byliśmy jednymi petentami, a widzieliśmy, że w obie strony maszeruje sporo osób.
Przejście graniczne Indie - Nepal

Nepal przy granicy właściwie nie różni się niczym od Indii. Niby brak motorikszy, jednak naganiaczy jest jeszcze więcej niż w Indiach. Każdy nagoniony klient = prowizja. Wszędzie i w każdym gatunku usług. Brak biletów w autobusach, brak cenników w restauracjach i hotelach powodują, że wyczynem, szczególnie dla białego turysty staje się uniknięcie przepłacenia za cokolwiek. Nauczyliśmy się sztuki unikania oszustw w Indiach, lecz Nepalczycy to nowy rodzaj oszustów, są jeszcze bardziej przebiegli, ciężko nawet powiedzieć na czym nie oszukują… i nauka panowania nad wydatkami zaczęła się od nowa. A jeśli już wszystko jest jasne i ceny są znane to co drugi dzień spotykaliśmy się później w Nepalu z pomyłkami przy podliczaniu rachunków. Na naszą niekorzyść rzecz jasna! Zazwyczaj błąd wynosił 100 rupii nepalskich (ok. 4zł). Ale kolejne podsumowania na naszym kalkulatorze na oczach usługodawcy nigdy nie pozostawiały wątpliwości. „No tak!, pomyliłem/am się…” - wyjaśniał zawsze „sprytny matematyk”.

Spod granicy jedziemy do Pokhary. Na przepłaconym bilecie rzecz jasna. Bilet został powiększony o prowizję wypłaconą panu (celowo przez małe „pe”), który przyprowadził nas z szerokim uśmiechem do właściwego autobusu. Cały proceder jest przemyślany: pan jest naszym miłym „bezinteresownym” przyjacielem, którego o pomoc wcale nie prosiliśmy. Wsiadamy do autobusu, a inkasent podchodzi po kilkudziesięciu kilometrach (zwyczaj znany nam już z Indii, choć  tam bez oszustw) i dyktuje cenę za przejazd. Za późno by się obrazić i wysiąść. A że to pierwsza nasza długa nepalska podróż i jeszcze nie do końca znamy ceny, przepłacamy za pierwszym razem, ale za każdym następnym pytamy o ceny z góry i jak się nam nie podoba to na kręcimy nosem, a sprytni Nepalczycy tracą nieco pewności siebie, podejrzewając, iż ceny faktycznie mogą być nam znane. Autobusów w Nepalu jest bardzo dużo, na oko więcej niż aut osobowych, z których na drugie oko 99% to taksówki. Konkurencja jest więc ogromna. Jeśli nie podoba się nam różowy autobus, możemy poczekać na zielony – będzie pewnie za pięć minut. Jest jeszcze jeden sposób na uczciwą cenę: kupno biletu w kasie, choć i tu należy pilnować, aby do kasy podejść samemu, bez przyjaciela-przewodnika, co oczywiście łatwe nie jest bo biała twarz działa jak lep na muchy – naganiaczy. 

Dzielnica Pokhary Lakeside to najbardziej europejskie miejsce, jakie przyszło nam dotąd odwiedzić w Azji. Pozostała część miasta żyje swoim nepalskim, nieturystycznym życiem, z czego nie zdawaliśmy sobie sprawy przez pierwsze kilka dni pobytu w mieście. Lakeside nie zachwyciła nas ani trochę. Europę to my mamy w Europie… Europejskie ceny też… Z Pokhary jednak mieliśmy wybrać się na kilkudniową wędrówkę po górach, której celem miało być obejrzenie z bliska Annapurny – jednej z gór, mierzącej więcej niż osiem tysięcy metrów ponad poziom morza. Przyjeżdżając do miasta nie wiedzieliśmy jeszcze nawet z której strony będziemy ją oglądać. Moim marzeniem była trasa Annapurna Circuit – dookoła masywu, na ten wariant, minimum dziesięciodniowy, z przejazdami jeepbusem to tu to tam (zupełnie pieszo wychodzi ponoć około 20 dni), mieliśmy zbyt mało czasu. Poza tym zima na wysokościach powyżej 3500m n. p. m. przybiera całkiem srogą postać, a najwyższy punkt tej trasy to 5416m n.p.m. Cóż, trzeba będzie do Nepalu kiedyś wrócić o innej porze roku i z większym zapasem czasu… Ostatecznie wybraliśmy około siedmiodniową trasę do bazy pod Annapurną (Annapurna Base Camp, w skrócie ABC).

ABC - nasz cel na tle Annapurny.


Przed wyruszeniem na trekking, przez kilka dni snuliśmy się po Pokharze przygotowując pilnie naszą wyprawę. Należało bowiem wyrobić stosowne, kosztowne (160zł/os.) zezwolenia na poruszanie się po Annapurna Conservation Area, następnie uzupełnić ekwipunek o ciepłe ubrania i kijki trekkingowe. Te ostatnie uważałem dotychczas za kolorowy dodatek do odzieży sportowej, komponujący się świetnie ze stupbutami i metkami znanych firm na nieośnieżonym od kilku miesięcy szlaku w górach stołowych podczas majowego weekendu. Z kijkami wkrótce się przeprosiłem i ich zalety doceniłem bardzo szybko, a stupbuty (sens ich używania zaczyna się dopiero gdy śnieg sięga wyżej niż kostki) oraz małe raki chętnie zabiorę ze sobą w głębokie śniegi w przyszłości. 

Miałem trochę obaw przed tą wyprawą. Odbywała się przecież na przełomie stycznia i lutego, a więc w środku zimy. Pora roku na tej szerokości geograficznej nie daje się może jakoś we znaki nawet na wyżynach, jednak w wyższych partiach gór przyjąć może niewyobrażalne oblicze. Na trochę przed naszym wyjazdem z Europy, w październiku, w pełni sezonu trekkingowego, na wspomnianym wyżej szlaku Annapurna Circuit miał miejsce tragiczny w skutkach wypadek. Przez załamanie pogody - nagłej zmiany pory roku z przyjemnej jesiennej na ciężką zimową zginęło tu zamarzając kilkadziesiąt osób, wśród których znaleźli się także nasi rodacy. Bardzo podobny wypadek, choć dotyczący wspinaczy udających się Everest, ale równie tragiczny zdarzył w 1996 roku. Opisał go John Krauker, znany z innej tragicznej relacji: "Into the wild", na podstawie której nakręcono film, w swojej książce "Wszystko za Everest", kiedy podczas zwykłej letniej komercyjnej wyprawy, gdy wydawało się, że wszystko idzie zgodnie z planem, a działające na Everescie grupy są bezpieczne, nagle poważnie załamała się pogoda pociągając za sobą śmierć kilkunastu ludzi. Wybierającym się w te rejony polecam lekturę zarówno tej, jak i innych książek opisujących himalajskie wyprawy. Nie wybieraliśmy się w na szczyt, naszym celem była baza na 4130m n. p.m., ale październikowy przypadek dowodzi, że nie można lekceważyć nawet tych małych-jedynynie trekkingowych wypraw bo w mgnieniu oka możemy znaleźć się w sytuacji bez żadnego wyjścia. Naszym ubezpieczeniem na życie, prócz polisy kupionej w Polsce, był ekwipunek niesiony na plecach, a w nim ciepłe, zimowe ubrania i surwiwalowych narzędzi oraz zapas pożywienia. Szczęśliwie były to przygotowania nad wyraz przecenione.

Nadszedł pierwszy dzień wyprawy. Gdy się tego dnia obudziliśmy doszliśmy do wniosku, że lepiej będzie jeśli jeszcze trochę poodpoczywamy, a start odłożymy na następny dzień… 
Taki sam autobus wiózł nas po tej drodze w górę
Zastanawiałem się zawsze gdzie te bociany na zimę latają... chyba już wiem, do Nepalu!

Kolejnego dnia rozpoczęliśmy autobusową podróż do planowanego punktu startu, do miejscowości Kande. Gdy już przez nią przejeżdżaliśmy, obsługa pojazdu podstępnym zabiegiem odwiodła nas od pomysłu wysiadki. Z rozmowy z kierownikiem autobusu wynikło, że lepiej będzie dojechać do wsi Ghandruk. Trochę się nam to nie uśmiechało bo oznaczało kolejne 3-4h zmotoryzowanej podróży zamiast przewidywanej pieszej, a dodatkowo pewnie chodziło o prowizję wynikającą z przekazania nas do następnego autobusu. Jednak teraz nie żałuję. Podróż tym drugim autobusem była niesamowicie emocjonująca. Przez dwie godziny pojazd (zgadnijcie jakiej marki…) wspinał się powoli i mozolnie krętą, wyboistą, gruntową drogą, mając po jednej stronie skalną ścianę, po drugiej niemal pionowe zbocze i coraz bardziej odległą (również w pionie) rzekę w dolinie. Czuliśmy się w miarę bezpiecznie, po kierowcy autobusu widać było, że wie co robi, droga była sucha i twarda, a włos na głowie się nie jeżył. Ale przyznam, że raczej darowałbym sobie tą atrakcję w porze deszczowej, podczas której z terenów położonych wyżej często spadają różnej wielkości głazy, lawiny błotne, a i sama droga lubi się zapaść. 

Dojechaliśmy do ostatniego przystanku – wieś Kimche, oddalona od Ghandruk o godzinę marszu. Zaczynamy więc! To będzie kilkudniowa przygoda z dobytkiem na plecach. Ostatnie pojazdy i kołowe drogi zostawiamy właśnie za plecami. I tutaj słów kilka o życiu w Himalajach. Droga dla pojazdów kończy się w pewnym punkcie. W tym samym miejscu zaczyna się inny wymiar. Wymiar dróg pieszych. Ma to ogromny wpływ na życie tutejszego społeczeństwa (czy też odwrotnie: obecność pojazdów wpłynęła w ostatnich stu latach na większość naszej cywilizacji…). Cały transport zaopatrzenia odbywa się tu na plecach tragarzy, ciężki towar i ekwipunek niesiony jest przez kilka dni do miejsca przeznaczenia w specjalnych koszach, mocowanych w nieco inny niż znany nam sposób. Ładunek kładzie się na plecach zawieszając przymocowany do kosza gruby pas na czole. Czy tak jest łatwiej niż z tradycyjnymi plecakowymi paskami? Nie wiem, nie próbowałem, ale myślę, że ta metoda nie zmieniła się w tych stronach od wieków. Od tego miejsca przez całą trasę do ABC i spowrotem spotykaliśmy dziesiątki tragarzy, zarówno kobiet jak i mężczyzn z pakunkami często większymi od nich samych. Na mniej stromych odcinkach szlaku ciężary dźwigają osiołki. Zaskakujący jest ubiór tubylców na himalajskim szlaku. Podczas gdy wszyscy biali i skośnoocy turyści mają na sobie profesjonalne buty i odzież, oni zgrabnie hasają po szlaku w japonkach, adidasach, kaloszach czy klapkach typu „Kubota” i jeansach, podpierając się czasem bambusową gałęzią zamiast kijków trekkingowych. Inaczej wygląda także praca miejscowych na roli. Ciągniki rolnicze nigdy tutaj nie dotarły, a uprawy prowadzone są na polach tarasowych przy pomocy bydła – zwykle jaków. Oglądając te obrazki ciągle przychodziło mi wspomnienie dziecinnych wakacji na wsi u moich dziadków, kiedy to metody uprawy roli nie były tak nowoczesne jak obecnie. Prąd elektryczny na tym konkretnym szlaku dociera poprzez linię niskiego napięcia tylko do pewnego momentu, ostatnie słupy elektryczne widzieliśmy po dwóch dniach marszu. W dalszych wioskach istnieją lokalne elektrownie wodne, a na wysokościach, na których rzeki już nie płyną z powodu temperatur stosuje się ogniwa solarne. I oczywiście w każdej wsi turysta może połączyć się z Internetem przez WiFi… 
Pola tarasowe

... i tradycyjne metody uprawy roli


Tutejszy transport, jedyny w swoim rodzaju... Dla tych kur to niewątpliwie ostatnia, choć najpiękniejsza w życiu podróż.

Jak zamocować ładunek? trochę na plecach, trochę na głowie...

Transportowane tu ładunki, po lewej skala porównawcza.
I jeszcze jeden sposób transportu.

Gdy opuściliśmy wygodny autobus rozpoczęła się część naszej przygody na którą tak długo czekaliśmy: marsz w najwyższe góry świata. Lecz po przejściu dwustu metrów… zepsuły mi się kijki. Zatarł się gwint do regulacji długości kijka wykonany z plastiku. No tak, użyłem go o jeden raz za dużo – czyli po raz drugi. Ale wiadomo, Polak potrafi i przy pomocy scyzoryka (tego co dostałem na urodziny od moich kumpli z podstawówki, dzięki jeszcze raz!) i kawałka papieru (na którym policjant z New Delhi napisał nam swój nr telefonu, wiedziałem, że ten numer się przyda…) udało się naprawić kijek na tzw. „na patent”.

Ruszyliśmy dalej urzeczeni faktem, że znajdujemy się w miejscu tak odmiennym od reszty świata pod każdym względem. Samej wędrówki po podróży autobusem nie zostało nam tego dnia wiele, po trzech godzinach, około zachodu pory słońca dotarliśmy do wioski Komrong, w której spędziliśmy następnie noc. Pierwszy nocleg w górskiej lodży (odpowiednik schroniska PTTK, choć zazwyczaj prywatny) na ok. 2300 m n.p.m. nie był straszny. Spodziewaliśmy się chłodnej nocy, dlatego też otuliliśmy się wszelkimi kocami, kołdrami i śpiworami budząc się później w nocy z przegrzania. Hotele na himalajskich szlakach rządzą się innymi prawami. Prowadzone są przez Szerpów, Górków i inne mniejszości etniczne, których domem są Himalaje. Turyści są najczęściej ich jedynym źródłem dochodu, dlatego też w lodżach/hotelach panuje niepisana zasada stołowania się w tym samym lokalu, w którym się śpi. Opłata za nocleg jest symboliczna, a kręcąc leciutko nosem można poza sezonem łatwo uzyskać cenę bardzo symboliczną (płaciliśmy zwykle 4zł za dwie osoby). Cały zarobek gospodarza ukrywa się w gastronomii, propozycje menu przewyższają, zależnie od wysokości i odległości od dróg kołowych, nawet pięciokrotnie zwykłe nepalskie ceny posiłków. 

 Po pierwszym noclegu w górach, widać wyraźnie wpływ wysokości na temperaturę.

W tą dolinkę mamy się udać

Kolejnego dnia wędrowaliśmy podziwiając piękne górskie widoki przez około 8 godzin. Było dość wyczerpująco, szliśmy to w górę, to w dół pokonując łącznie około dwóch kilometrów przewyższeń by znaleźć się ostatecznie na 2600m n.p.m. w kolejnej noclegowej wiosce. Podczas oczekiwania na obiad wdaliśmy się w rozmowę z siedzącym naprzeciw Nepalczykiem, przewodnikiem grupy goszczącej w tym samym co my domu. Wypytywał o surowce naturalne naszego kraju. Wyjaśniliśmy mu wszystkie niejasne kwestie, dlaczego węgiel jest dla zimnej przez większą część roku Polski wciąż tak ważny i że wiele ludzi do ogrzewania swoich domów używa także drewna. „To wy musicie mieć duże Dżungle!” – usłyszeliśmy jako podsumowanie…

Tej nocy po raz pierwszy dała o sobie znać choroba wysokościowa, która pojawia się zawsze gdy nieprzystosowany człowiek wchodzi na wysoki pułap. Był to lekki jej objaw – bezsenność, przez więcej niż pół nocy nie mogłem spać. Z pomocą przyszedł jednak interesujący audiobook, dzięki niemu nie przewracałem się bezsensownie z boku na bok do rana. 
Wieś Sinua, w której nocowaliśmy drugiego dnia.
Sinua po drugiej stronie - po noclegu

Następny dzień trekkingu zapowiadał się niezbyt trudno. Z tego co wyczytaliśmy z mapy mieliśmy się poruszać po w miarę płaskim terenie. Planem była wieś Deurali, na 3200m n. p .m.  Niezbyt duże przewyższenie jak na cały dzień marszu. I to tyle teorii. W praktyce ścieżka znów biegła stromo to w górę to w dół, a rzadko płasko. Pogoda przez cały dzień pozwalała na letni ubiór, choć mijaliśmy ludzi, szczególnie chińczyków, ubranych zdecydowanie zimowo. Nie dziwiło mnie to, ponieważ Azjaci inaczej niż my odczuwają ciepło. Gdy temperatura spada do dwudziestu stopni Celsjusza wielu z nich ubiera puchowe kurtki. W Polsce przecież nie do pomyślenia!
Gdzieś tam na trasie, odpoczynek na najbardziej wyczerpującym odcinku: Jinu - Chomrong, nabieramy 500m  wysokości po schodach... w dwie gdziny...

A jak się podeszło te 500m to po południu trzeba było zejść znowu na pierwotny poziom.

Autostrada do Annapurny

Po przekroczeniu pułapu 3000m nagle wszystko wokół się zmieniło. Skończyło się lato i zielony las, a zaczął step i pożółkłe chaszcze. Zdecydowanie zaczynało brakować tlenu. Każdy oddech niewystarczająco pokrywał zapotrzebowanie ciała na życiodajny pierwiastek. Tempo marszu spadło, a wszystkie nieprzemyślane gwałtowne ruchy musiały być odpokutowane kilkoma głębokimi wdechami powietrza. Gdy tak szedłem pod górę, rozmyślając o życiu i śpiewając w myślach ulubione melodie, poczułem nagle fizyczny ból serca, a przed oczami zobaczyłem gwiazdki. Za mało tlenu? Idziemy za szybko? Zrobiliśmy przerwę rozważając, że to pewnie kolejne symptomy choroby wysokościowej. Po odpoczynku objawy jednak nie ustępiły. Cel naszego dzisiejszego marszu - Deurali, mieliśmy już w zasięgu wzroku, lecz w mojej głowie zaszumiała myśl, czy aby dalsza wędrówka w górę jest dla mojego organizmu bezpieczna. Po kolejnych kilkudziesięciu metrach zdałem sobie sprawę, że ubrany na letnio jakiś czas temu przestałem się pocić. To początki hipotermii! Ze wszystkich zagrożeń, jakie czyhały na nas podczas tej bądź co bądź ekstremalnej wędrówki, utrata kontroli nad ciepłotą ciała była rzeczą ostatnią, której się spodziewałem. Lubię gdy jest mi lekko chłodno, szczególnie podczas marszu, gdy ciało wytwarza ciepło. Tym razem jednak przesadziłem, przegapiłem ważny moment w którym powinienem był ubrać się cieplej. Na wspomnianych 3000m zmienił się przecież klimat z letniego na jesienny, a i późna pora dnia spowodowała, że temperatura powietrza znacznie spadła. Ubraliśmy się czym prędzej w polary i bluzy i w takim ubiorze zawitaliśmy w Deurali, gdzie po wynajęciu pokoju w lodży zaszliśmy do kuchni na gorący obiad. Niestety nie udało mi się zjeść nic więcej niż czosnkową zupę bo wraz z energią straciłem również apetyt. Czułem się zdecydowanie źle, nie zastanawiając się wiele więcej podziękowałem za posiłek i udałem się do łóżka, ubierając wcześniej wszystkie ubrania jakie ze sobą miałem i owijając się wszystkimi dostępnymi śpiworami i kołdrami. Obyło się bez paniki, bo podobne, choć mniejsze objawy poznałem już wcześniej podczas kilku jesiennych kąpieli w Bałtyku w stylu „na morsa”, dzięki czemu wiedziałem mniej więcej co dzieje się z moim organizmem. Dopiero po dwóch godzinach leżenia w zawiniątku przypominającym rollo-kebab ciepłota ciała i dobre samopoczucie zaczęły powracać. Następnego ranka byłem gotów by zdobyć najwyższy punkt naszej całej podróży – bazę pod Annapurną. Wyciągnąłem jednak z tego zdarzenia cenną lekcję pokory wobec gór, nauczyłem się także, że szczególnie uważnie należy słuchać własnego ciała w otoczeniu, którego dotąd nie znaliśmy, a niewątpliwie takim właśnie były dla mnie Himalaje.  
Deurali na horyzoncie!

Powitanie w Deurali.
Autor przy próbie powrotu do świata żywych.







Poranek przywitał nas piękną pogodą i po szybkim śniadaniu, podobnie jak kilkunastoosobowa grupa europejczyków oraz chińczyków wyruszyliśmy w górę. Około pułapu 3700m klimat zmienił się z jesiennego w zimowy. W blasku słońca pokonywaliśmy ostatni odcinek dzielący nas od celu, który był zdecydowanie łatwiejszy niż dotychczasowa trasa naszego trekkingu. Wydeptana w bielutkim śniegu ścieżka o nieznacznym nachyleniu prowadziła jednostajnie w górę. Około godz. 14 dotarliśmy do tablicy witającej wszystkich przybyłych w Annapurna Base Camp i oznajmującej, że jesteśmy na poziomie 4130m n.p.m. Po zameldowaniu w lodży ruszyliśmy obfotografować okolicę. Widok tutaj jest przepiękny, cały masyw Annapurny ułożony jest w kształcie litery „U”, w związku z czym do bazy prowadzi tylko jedna droga – od wschodu. Gdy już stanie się w środku wspomnianej litery, z trzech stron otaczają nas kolejne wierzchołki góry. Ich ogrom nie są w stanie oddać żadne fotografie, które można zobaczyć w mediach. Korzystając z tw. Pitagorasa policzyłem, że z miejsca obserwacji do najwyższego wierzchołka dzieliło nas w linii prostej około 5,5km, zaś różnica poziomów wynosi 3961m. Ogromne, prawda? Dla porównania najwyższy szczyt w Polsce – Rysy mierzy 2503m n.p.m., a patrząc na niego z poziomu Morskiego Oka różnica wysokości to 1108m, a i tak wydaje się wysoko i daleko. 
mroźny poranek na 3200m


Co oni w tych Himalajach widzą...?

Sąsiadka Annapurny: Machapuchare (6993m n.p.m.)

 Mieliśmy szczęście, ponieważ do końca tego dnia pogoda była słoneczna, podobnie jak nasze samopoczucie. Oboje byliśmy szczęśliwi, że odwiedziliśmy miejsce tak znane na świecie, o którym, mając około szesnastu lat, z zapartym tchem czytałem książki – relacje z wypraw na szczyty Himalajów. Zobaczyłem na żywo obrazy, które niegdyś nakreślili w moim umyśle autorzy tych publikacji i powiem wam, że to, co widziałem przerastało moje wcześniejsze oczekiwania. Spełniłem tym samym jedno z moich nastoletnich marzeń: zobaczyć najwyższe góry świata: Himalaje.
Annapurna i koryto lodospadu. Skali porównawczej brak, ale szerokość na oko to ponad kilometr...

Szybkostygnący obiad w schronisku w ABC.

widok na MBC (Machapuchare Base Camp)




Machapuchare - góra oficjalnie niezdobyta, a nieoficjalnie... podobno był jeden, który nielegalnie na nią wszedł, ale nikt nie potwierdza i nikt nie przeczy.

Tradycyjny, triumfalny skok :)

Noc w bazie była ciężka. Na zewnątrz panowała temperatura ok. -20st. C, a w naszym pokoju? Ciężko powiedzieć, wydało się nam, że poniżej zera, ale mimo braku ogrzewania nasza woda w butelkach nie zamarzła. Nie cierpieliśmy jednak z powodu temperatury. We znaki dał się kolejny raz objaw choroby wysokościowej: bezsenność połączony dodatkowo z bólem głowy. Gdy ciśnienie i zawartość tlenu w powietrzu spada, nasze organizmy starają się nadrobić straty. Całą noc czuliśmy przyspieszone tętno, nasze głowy pulsowały, zasnęliśmy lekkim snem po kilku godzinach po zgaszeniu światła. Lecz nie na długo, obudziła nas ogromna wichura z burzą, która zerwała się w środku nocy. Dmuchało, świstało i sypało przez dobrych kilka godzin, a gdzieś na zewnątrz, targana wiatrem strasznie hałasowała jakaś blacha. Nad ranem, po praktycznie nieprzespanej nocy odkryliśmy, że ścieżki, która nas tu doprowadziła nie widać bo zasypał ją świeży śnieg. Szukanie drogi na własną rękę odpadało bowiem pokrywa śnieżna ma tutaj różną grubość, a pod śniegiem mogą kryć się niebezpieczne niespodzianki – np. lodowe szczeliny. W takich, pozornie bezpiecznych miejscach zginęło wiele osób, również bardzo doświadczonych Himalaistów. Postanowiliśmy nie ryzykować i poczekać na rozwój wypadków. Mieliśmy zapas czasu, zresztą za sprawą nazwy schroniska mają spełniać swoje zadanie niezależnie od pory i warunków atmosferycznych. Przed południem w dół wyruszyły grupy, które wynajęły sobie tutejszych przewodników. Czym prędzej ruszyliśmy w ich ślady i już po dwóch godzinach marszu w dół cieszyliśmy się powrotem wiosny, zieleni i powietrza nasyconego tlenem. Nasze organizmy chyba zdążyły przystosować się do mniejszej ilości błękitnego pierwiastka, ponieważ schodząc czuliśmy przysłowiowy wiatr w żaglach. I to nie byle jaki wiatr. Tego dnia pokonaliśmy około 10km w poziomie Oraz  2000m przewyższeń. Najwięcej podczas tej wyprawy. No, ale było z góry i wreszcie z bogatym w tlen powietrzem.

Poranek po burzy

...z niesamowitymi chmurowymi widokami.

ABC z bliska.

Trzy godziny po wyruszeniu w drogę powrotną i o wiele niżej.


Żegnając się z Himalajami odwiedziliśmy jeszcze jedno ciekawe miejsce, gorące źródło we wsi Jinu. Planowaliśmy spędzić tu nie więcej niż pół godziny, po czym ruszyć w dalszą drogę. Zostawiliśmy nasze bagaże w pobliskiej lodży i ruszyliśmy wąską ścieżką w las, w kierunku rzeki. Po piętnastu minutach byliśmy na miejscu. Obok rwącego górskiego potoku, który towarzyszył nam przez prawie cały nasz trekking wybudowano tutaj trzy małe baseniki, przez które przepływała woda ze źródełka, mająca temperaturę zbliżoną do temperatury ludzkiego ciała. Zanurzywszy się w niej nie potrafiliśmy wynurzyć się przez kolejne dwie godziny… Kąpiel była dla nas ukojeniem, nagrodą za wytrwałość i wysiłek ponoszony przez ostatnie dni. I tak krótki postój zamienił się w nieplanowany wcześniej nocleg nieopodal tego miejsca.

Ostatni dzień trekkingu był powrotem do cywilizacji, do świata motoryzacji, normalnych cen w sklepach i restauracjach. Czuliśmy tylko pewną nostalgię,  towarzyszącą każdemu powrotowi z miejsc i czasów niezapominalnych, ale naszych głowach już snuły się plany na następne trekkingowe wyprawy w te strony. 

Czy wrócę tu kiedyś?


...nie wrócę?
Wrócę na pewno!!!


Na zakończenie umieszczamy jeszcze tekst o tym jak zejście z ABC widziała Dominika. Nasze spostrzeżenia na ten temat nieco się różnią, ja opisałem swoje, Dominika swoje i nijak nie udałoby się skleić tych tekstów w spójną całość. Oto jej spojrzenie:

Najgorsze i najsmutniejsze było zejście w dół. Po nocy spędzonej w ABC chcieliśmy się jeszcze nacieszyć pięknem gór w drodze powrotnej, niestety niebyło nam to dane. Pani pogodynka nie chciała nam dać kolejnej dawki satysfakcji panoszącej się w naszych umysłach od momentu dojścia do celu. Rano niebo było totalnie zachmurzone, popadywał śnieg i co chwilę dmuchał wiatr, potęgując uczucie zimna. Poczekaliśmy dwie godziny, aż trochę się przejaśni i ktoś przetrze szlak zniszczony przez padający śnieg. Szczerze myślałam, że będziemy musieli zostać w bazie kolejną noc i wyruszyć, kiedy będzie słonecznie. Bałam się, że jeśli wyjdziemy teraz to wiatr będzie za silny, a śnieg zasypie nam wąziutką ścieżynkę. Oczywiście niepotrzebnie panikowałam, jak zawsze opanowany i rozsądny Grzesiek uspokajał racjonalnymi argumentami i w końcu namówił mnie na wyjście z bazy. I rzeczywiście nie było tak źle. Poszliśmy po śladach ekipy, która wyszła z ABC jako pierwsza, a jej przewodnicy odświeżyli ścieżkę. Tylko raz zapadłam się jedną nogą po udo w śniegu i nabiłam małego siniaka o pękający wtedy pode mną lód. Maszerowaliśmy szybko, na wypadek gdyby po drodze pogoda miałaby się zmienić na gorsze, a ja przez cały czas żałowałam, że nie mogę widzieć otaczających nas szczytów. No cóż... nie można mieć zawsze wszystkiego. Po tych cudownych widokach z ostatniej partii drogi i w ABC, zrozumiałam co ciągnie wszystkich himalaistów w te góry. Po 3-4 godzinach schodzenia byliśmy na powrót w zielonym świecie i pożegnaliśmy zimę, stopniowo ściągając z siebie kolejne warstwy ciepłych ubrań.
Wśród powiewających buddyjskich Lungta - chorągiewek z umieszczonymi na nich modlitwami. Powiewając na wietrze modlitwa niesiona jest w świat.


Ten po prawej na wakacjach, ten po lewej w pracy.


Wieś Chomrong, różnica wysokości między pierwszym domem a ostatnim to kilkaset metrów.



Opustoszała, przez brak sezonu, wioska - baza na naszej trasie.



Niebieskie punkciki na dole to baza MBC.