12.02.2015

Varanasi, miasto nad świętą rzeką i podstawy biznesu w Indiach.

Kilka lat temu, kiedy nie przypuszczaliśmy nawet, że wybierzemy się w podróż do innej strefy czasowej, Indie kojarzyły się nam głównie ze upałem, świętymi krowami i świętą rzeką. Ta ostatnia, rzeka Ganges, jest w tu na tyle ważna, że powstają o niej liczne reportaże wysyłane w świat i chcąc czy nie chcąc media utrwalają w naszej świadomości pewien jej obraz, jednego z symbolu Indii.


Rzeka Ganges ma 2700km długości. Jej źródła leżą w Himalajach i choć w większości znajduje się na terenie Indii, przeważająca część jej delty położona jest w Bangladeszu, gdzie łączy się z rzeką Brahmaputrą tworząc największą na świecie deltę wieloramienną. Wahania poziomu wody w Gangesie dochodzą do 15m, a muł rzeczny niesiony z nurtem w połączeniu z corocznymi wylewami utrzymuje żyzność gleb.

Ghaty - schody prowadzące wprost do Gangesu.

Rzeka jest dla hinduistów ucieleśnieniem bogini Gangi. Zgodnie z legendą król Bagiratha po latach pokuty uzyskał pozwolenie od bogów by Ganga zeszła na ziemię i zmyła grzechy z prochów jego przodków. Bogini była tak potężna, że bóg Śiwa, chcąc ochronić ziemię przed siłą jej uderzenia, umieścił ją w swoich włosach, i stąd spłynęła siedmioma nurtami. Hinduiści uważają Ganges za swoją matkę, gdy ją obrażą, rzeka wylewa ze swojego koryta powodując ogromne zniszczenia. Miasta wybudowane na jej brzegach uważane są za święte, a każdy hindus pragnie odbyć pielgrzymkę do jej źródeł – w lodowej jaskini u stóp lodowca Gangotri w Himalajach.


Podróż z Manali do Varanasi była najdłuższą z naszych dotychczasowych podróży. Miała trwać łącznie około 48 godzin. Najpierw niewygodny autobus, który, jak większość tutejszych autobusów, zbudowany został pod wymiar hinduski i był dla nas, wielkoludów z Europy za ciasny. Nie jestem wybredny, ale siedzenie przede mną wbijające się w moje kolana przez osiem godzin nie jest zbyt wygodne. Później piętnaście godzin spędziliśmy w dworcowej poczekalni czekając na pociąg, który spóźnił się tym razem tylko godzinkę z hakiem, czyli prawie niezauważalnie… Następną dobę spędziliśmy na leżankach w wagonie kolei indyjskich i przyznam, że był to chyba najmilej przejechany przez nas dystans od początku naszej wyprawy. Nie wiało, nie trzęsło, nie bujało, maszynista nie wyprzedzał brawurowo innych składów… Pogrążeni w śnie, przechodzącym niekiedy w półsen oraz leżącą jawę, okryci naszymi śpiworami (to nadal indyjska zima – noc 4st., dzień 15st. Celsjusza) czuliśmy się naprawdę komfortowo. W Varanasi szybko znaleźliśmy tani nocleg, choć nie obyło się bez próby „pomocy” kierowcy motorikszy w jego znalezieniu. Hotel mieścił się w kamienicy przyległej do rzędu kilku innych budynków.


Wszystkie dzieci w Indiach wyglądają na szczęśliwe, a ich radość rośnie gdy zobaczą siebie na ekraniku aparatu fotograficznego.
Po zameldowaniu się dwudziestopięcio-trzydziestoletni na oko właściciel, zaprosił nas do swojej prymitywnie urządzonej na dachu restauracji. Staramy się unikać hotelowych jadłodajni ze względu na wysokie zazwyczaj ceny dań w menu, ale tu zrobiliśmy wyjątek. Mając za sobą dwudniową dwudniowej podróży zdecydowanie pragnęliśmy ciepłego posiłku, a i ceny w menu pasowały do poziomu wyposażenia lokalu oraz do naszej kieszeni. Złożyliśmy zamówienie, usiedliśmy na drewnianej pryczy przykrytej kocem i poduszkami i ku naszemu zdziwieniu naprzeciwko nas usiadł opatulony w koc właściciel Zapaliwszy skręta zaczął z nami rozmawiać. Temat przy dłuższych rozmowach z tutejszymi ludźmi zazwyczaj schodzi na między innymi różnice między tym co tutaj, a tym co u nas. Pojawia się też zazwyczaj ten sam zestaw pytań, np.: „łis kantry?”, „fast tajm in India?”, „jor profeszyn”? Odpowiedź na to ostatnie pytanie w tym przypadku doprowadziła do ciekawej dyskusji na temat biznesu. Odpowiedzieliśmy zgodnie z prawdą czym się w naszym kraju zajmujemy, a chłopak z całkiem zdziwioną miną spytał „ale dlaczego pracujecie dla kogoś, a nie macie własnego interesu”? No i zaczęło się wyjaśnianie, że podatki, że zusy i srusy, kasy fiskalne i miliony innych opłat, że zezwolenia, badania, sanepidy, hacapy i wszelka biurokracja, a do tego kontrole i kary w razie nieprawidłowości, a jak biznes nie wyjdzie to zostajesz z długami w czarnej dupie. A wszystko po to, aby żaden Kowalski nie zapomniał przypadkiem o dziesięcinie (dziś pomnożonej przez pięć, jeśli nie więcej), którą winien jest państwu. Chłopak słuchał z zaciekawieniem, a na koniec przyznał: to u nas, jak chcesz sprzedawać pomidory, rozkładasz je na kocu na ulicy i po prostu zaczynasz sprzedaż. Nie idzie? – idziesz z kocem i pomidorami na inną ulicę. Chcesz otworzyć restaurację? Stawiasz barak z blachy i stajesz się szefem restauracji! Powiedz, drogi czytelniku, daje do myślenia…?

Większość indyjskiego handlu odbywa się "z woza".

Siesta

Nasz rozmówca pytał też o pory roku i pogodę w Polsce. Wyjaśniliśmy, że przez większą część roku w Polsce jest zimno, że temperatura w zimę spada często poniżej zera, a w domach standardem są grzejniki. I tu się kolega znowu bardzo zdziwił, „to wy nie musicie chodzić w kocach po domu?!” – zapytał. Ogrzewanie nie jest tu stosowane prawie w ogóle, nawet w górskich regionach, gdzie klimat jest ostrzejszy. Wszyscy palą ogniska obok swoich domostw lub ogrzewają się za pomocą paleniska w kuchni (górskie domostwa).


Chłodno? - podpalamy śmieci i już jest ciepło.
Sadhu - święty mąż. Nie wiadomo tylko czy prawdziwy.

Miasto Varanasi przyniosło nam prognozowane wcześniej skrajnie mieszane uczucia. Z jednej strony mistycyzm i podniosła święta atmosfera tworzona przez setki pielgrzymów, dla których kąpiel w Gangesie to jedna z ważniejszych rzeczy, które w swoim życiu muszą zrobić dopełniana codziennym, widowiskowym rytuałem ognia i oddania czci rzece przez kapłanów. Z drugiej zaś strony, dzięki temu, że z dobrodziejstwa rzeki korzysta się w całym jego zakresie, piorąc i wrzucając tu wszelkie odpady włącznie ze zwłokami ludzi w postaci nieskremowanej, okolice jej koryta śmierdzą i rażą obrzydliwymi widokami. Nad brzegiem odbywają się pogrzeby polegające na spaleniu nieboszczyka na stosie i wrzuceniu jego prochów do rzeki. Rytuał spalenia nie jest jednak odprawiany w przypadku śmierci noworodka, kobiety w ciąży lub przedstawiciela kasty „nietykalnych”. W takim wypadku zwłoki puszcza się z praktycznie niewidocznym prądem rzeki. W tej samej świętej wodzie inni ludzie dokonują rytualnych kąpieli, a nawet ją piją wierząc w cudowne właściwości. Chyba coś w tym jest, bo obywa się to podobno bez zatruć pokarmowych…

Rytuał ognia - chwilę przed...





Spacerując wzdłuż brzegu naszło nas na wspominanie polskiej kuchni. Polak na obczyźnie, niewiadomo jakimi pysznościami by się nie objadał, zawsze pomyśli prędzej czy później o schabowym, mielonych, kiełbasie i słowiańskim chlebie. Im dłużej się o tym myśli i rozmawia tym intensywniej cieknie ślinka. Nam nawet jakby zapachniało. Grillowaną kartkóweczką, tłustym, słonym boczusiem. Gdyby tak jeszcze pogryźć to świeżym żytnim chlebem i popić chłodnym piwem... Mniam! Przepychota! Zapach nie był złudzeniem i lekko się nasilał, a szaszłyki z rusztu stawały się właśnie w tym momencie naszym największym pożądaniem. Kilkadziesiąt kroków dalej naszym oczom ukazał się stos. Stos pogrzebowy.

Varanasi to również miasto żebraków. Każdy pielgrzym dzielący się z nimi groszem lub innym dobrem materialnym może poprawić swoją karmę, tak potrzebną do lepszego życia w przyszłym wcieleniu. Dlatego miejsce to jak magnes przyciąga tych, których życiowym zajęciem jest zbieranie jałmużny, a my, ludzie o jasnej karnacji i niebieskich oczach mamy jakieś szczególnie przyciągające, magnetyczne właściwości wywołującą dodatkowo u każdego żebrzącego minę pełną nadziei i ożywienia. Nie wspieramy jednak tego zjawiska, nikomu nic nie dajemy. Z kilku powodów. Najprostszy z nich: gdybyśmy mieli każdego proszącego obdarować, sami potrzebowalibyśmy wsparcia jakiegoś poważnego sponsora. Inny powód: wspierając żebraczy proceder przyczyniamy się do jego pogłębiania. Zamiast dalszego wyjaśnienia polecę obejrzenie głośnego niedawno filmu „Slumdog Millionaire”, z którego wynika, że żebractwo jest tak naprawdę sposobem na dochodowy biznes dla niektórych ludzi. Czy to znieczulica? Chyba tak, bo Indie bardzo szybko nas znieczuliły. Nie tylko na powszechność ubóstwa, ale na widok wszystkiego, co w naszym kraju by przeraziło, a tutaj jest codzienne. Przykładami można sypać z rękawa.


Kolorowe domostwo w centrum Varanasi.

Ciężarowa odmiana rowerowej rikszy.


Dla dziewczynki widok bladej twarzy wzbudzi paraliżujące zadziwienie. Taką minę miała przez kilka minut i nie mogła oderwać wzroku od Dominiki.

1.02.2015

Złota Świątynia w Amritsar,granica przy Attari, góry przy Dharamshala i Manali

Do Amritsar wybraliśmy się z dwóch głównych powodów: Złota Świątynia Sikhów w centrum miasta oraz odległa o około 20km od miasta graniczna miejscowość Attari. Złota Świątynia jest najważniejszym miejscem dla Sikhów, jest niczym Watykan dla katolików, czy też Mekka dla muzułmanów. Świątynia położona jest na małej wysepce na środku jeziora, w niej umieszczona jest święta księga Granath Sahib, odczytywana nieprzerwanie od lat przy akompaniamencie muzyki. Cały kompleks nie jest też, w odróżnieniu od innych miejsc ważnych dla wyznawców różnych innych religii skomercjalizowany. Wręcz przeciwnie, Sikhowie są dumni ze swojej religii i tego miejsca, chętnie o swoich tradycjach opowiadają, równie gorąco namawiają do wstąpienia do najświętszych zakamarków swojej świątyni. Jedyne o co proszą to zdjęcie butów i nakrycie głowy na terenie Golden Temple. Co więcej, dla pielgrzymów z całego świata przygotowane są bezpłatne pokoje i posiłki. Podobno kuchnia, z której nie mieliśmy okazji skorzystać, w najtłoczniejsze dni potrafi przygotować 35 000 bezpłatnych posiłków dziennie. Wszystko jest sprawnie zorganizowane, do pracy zaangażowani są pielgrzymi - wolontariusze. Miejsce przepełnione jest duchowością. Odczytywanie świętych ksiąg słyszalne jest dzięki dobremu nagłośnieniu wszędzie wokół, transmitowane jest nieprzerwanie przez specjalny program telewizji, a tłumy sikhów zjeżdżają tu codziennie ze wszystkich stron Indii, aby osobiście uczestniczyć w swoim nieustającym święcie. Dużym udogodnieniem dla przebywających, nieznających języka hindi pielgrzymów i turystów są telebimy wyświetlające śpiewany tekst w dwóch językach – hindi i angielskim. Dzięki temu mogliśmy zrozumieć fragmenty odczytywanych modlitw.
Sikhizm jest dość specyficzną religią. Jest ona połączeniem islamu i hinduizmu. Sikhowie wierzą w jednego boga, ale i w reinkarnacje. Został założony przez Guru Nanaka w XV wieku, do którego dołączyło dziewięciu innych guru, którzy są w równym stopniu szanowani przez Sichów. Wybrali oni spośród 2 religii to, co uważali za najlepsze i połączyli w jedną, spójną całość. Jeśli gdziekolwiek na świecie zauważycie mężczyznę w turbanie i z długą brodą wcale nie oznacza to, że jest on muzułmaninem. Jeśli wraz z turbanem, najczęściej dopasowanym kolorystycznie do stroju, zauważycie srebrną bransoletkę na jego prawej ręce i/lub przyczepiony do pasa sztylet, możecie mieć stuprocentową pewność, że jest to Sikh. Każdy z tych atrybutów ma swoje symboliczne znaczenie: broda i długie włosy ukryte pod turbanem – świętość; stalowa, srebrna bransoletka – siła i odwaga; kirpan – szabla, miecz, sztylet - moc i godność. Ciekawostką jest fakt, że kiedyś sikhowie jako jedyni mogli wnosić na pokłady samolotów białą broń.

Dodaj napis











Mistyczny klimat Złotej Świątyni zrobił na nas ogromne wrażenie. Wnętrze złotej świątyni jest bardzo bogate. Na trzech poziomach, pod baldachimem siedzą duchowni odczytujący Granath Sahib w towarzystwie tradycyjnych instrumentów. Naprzeciw Złotej Świątyni znajdują się mniej tłoczne miejsca kultu, zdobne świątynie i małe pokoje, usytuowane wzdłuż korytarza w których, na kolorowym, niskim ołtarzu zawsze znajduje się Księga. Każdy może przysiąść, pomodlić się oraz studiować zawarte w niej nauki sikhijskich guru. Poza Golden Temple Amritsar jest typowym indyjskim miasteczkiem, ze wszystkimi hindu-przypadłościami. Nas, z perspektywy turystycznej ucieszył najtańszy od początku naszej podróży pokój w hotelu. Bez targowania zaproponowano nam cenę, na którą nie wypadało się nie zgodzić… Choć wiedzieliśmy wcześniej, że w Złotej Świątynii każdy może przenocować za drobną jałmużnę, nie chcieliśmy tej uprzejmości nadużywać, tym bardziej że przybyliśmy do Amritsaru o świcie spragnieni spokojnego odpoczynku i w głowach mieliśmy tylko gorący prysznic i ciepłe łóżko.

 Timelapse(jedna z moich ostatnich ulubionych technik dokumentowania) przy Golden Tmeple.

Prócz najważniejszego miejsca dla Sikhów do Amritsaru warto przyjechać z jeszcze jednego powodu: Attari Border. Attari to miejscowość nieopodal granicy Indyjsko - Pakistańskiej i jest chyba najciekawszym punktem granicznym na świecie. Opowiadanie to rozpocznijmy jednak od krótkiego zarysowania jak ułożyła się w tym miejscu historia Indii i Pakistanu. Indie były niegdyś przez wiele lat pod brytyjskim zwierzchnictwem. Przy okazji odzyskania niepodległości doszło w 1947 roku do podziału kraju na część hinduską i muzułmańską. Powstały dwa państwa o nie do końca ustalonych granicach. Ludność hindusko-muzułmańska, która wcześniej żyła zgodnie obok siebie, zaczęła się nagle między sobą nienawidzić. Po podziale dochodziło do wielu aktów okrutnej przemocy. Sąsiedzi i przyjaciele stali się nagle zaciętymi wrogami. Nienawiść trwa do dziś, a niechęć wielu Polaków do narodu niemieckiego jest niczym w porównaniu do tego, co czują wzajemnie do siebie Hindusi i Pakistańczycy, a spór o ustalenie granic jest do dziś nierozwiązany.
Zdarzyło się nam kilka razy w rozmowie wypowiedzieć „Pakistan”. Reakcja na samo słowo przypominała reakcję byka na czerwoną płachtę. Za każdym razem widzieliśmy u rozmówcy gwałtowną zmianę humoru i popartą zazwyczaj pytaniem „ale po co pytacie o Pakistan?!”. Dla porównania: Polak (choć to zależy od wieku i przebytych doświadczeń, ale mówię o moich rówieśnikach) na hasło „Niemiec” reaguje zazwyczaj kwaśną miną oraz kpiną. U Hindusów na hasło „Pakistan” obserwujemy wyraźny wzrost ciśnienia… Nawet we wniosku o wizę do Indii umieszczono kilka pytań o powiązania petenta z Pakistanem. Dla nas, obserwujących to z boku… a może i od środka, wydaje się to komiczne. Ot, taka głupia nienawiść do sąsiada. I to jeszcze najbliższego, tego zza płotu. Tymczasem dla obu narodów to sprawa najwyższego honoru.


Kolejny rozklekotany autobus. Te podróże są piękne...

I tutaj wróćmy do miejsca, które było nam dane odwiedzić. Attari – jedyne czynne przejście graniczne pomiędzy Indiami i Pakistanem. Przejście działa codziennie, a na noc jest zamykane. Zamknięcie i spuszczenie flagi z masztu jest pewną procedurą, która urosła do rangi uroczystości, widowiskowej parady. Każdego dnia chwilę przed zachodem słońca po obu stronach bramy zbierają się ogromne tłumy ludzi. Zbudowano tu specjalne trybuny, aby narody mogły jeszcze lepiej dopingować swoich oficerów. Oficerowie to ludzie wybrani z najlepszych, najwyżsi, najbardziej okazali, z największym wąsem (Indie) lub brodą (Pakistan).
Gdy zaczyna się uroczystość… Funkcjonariusze jednego i drugiego kraju w pięknych mundurach stroszą się niczym koguty do walki. Podchodzą kolejno do bramy pokazując tym z naprzeciwka gesty swojej wyższości i pogardy. Tylko cienka biała linia namalowana na asfalcie, będąca zarazem wyrazem działania prawa międzynarodowego chroni ich od rzucenia się na siebie. Z daleka wygląda to może widowiskowo, jednak miny, które malują się na twarzach żołnierzy jak najbardziej wyrażają ogromną nienawiść. Z pozoru piękna uroczystość jest dla obu narodów codziennym meczem o honor. Emocje sięgają zenitu. Czuje się to powietrzu. Jak na meczu. Nieważne jaki sport. Jesteśmy my, są oni. My jesteśmy górą, musimy im to pokazać. My – tysiące nas zgromadzonych tu, właśnie po to by dopingować naszą drużynę. Dopingujemy. Jak najgłośniej, jak najlepiej! I codziennie o tej samej porze, od lat!

 Ci w czarnych strojach to Pakistańczycy - za białą linią. Ci jaśniejszych to Armia Indii.









Z Amritsaru przemieściliśmy się do Dharamshali – górskiej miejscowości, zamieszkanej w dużej mierze przez Tybetańczyków, a wśród nich tego najważniejszego: duchowego przywódcę, Dalajlamę. Dalajlamy nie widzieliśmy, choć słyszeliśmy, że uczestniczenie w jego audiencji jest celem wielu przybywających tu ludzi. Podobno niewielu się udaje go spotkać. My nie zabiegaliśmy o takie spotkanie – nie zastanowiliśmy się na czas o co mielibyśmy go zapytać… Udaliśmy się jedynie do głównej świątyni, przy której rzekomo mieszkał. Jak się później okazało prawdziwa rezydencja Dalajlamy jest dalej i wyżej w górach, za miastem. W Dharamshali po raz pierwszy zobaczyliśmy buddyjskich mnichów, ubranych od stóp do głów na bordowo oraz rdzennych Tybetańczyków, przebywających tutaj na uchodźctwie. To właśnie w tym miasteczku, mogą oni w spokoju kultywować swoje tradycje. Od czasu ucieczki w 1959 roku duchowego i świeckiego przywódcy Tybetu Tenzina Gjatso czyli Dalajlamy XIV z okupowanej przez Chiny ojczyzny do Indii, Dharamshala stała się dla Tybetańczyków tzw. „Małą Lhasą”. Specyficzny klimat miasteczka oddaje treść poniższego artykułu: http://tygodnik.onet.pl/zmysly/u-dalajlamy-w-ogrodku/ndy2j.








iPnone i głupia czapka - ta kultura dociera wszędzie...




Będąc w Dharamshali wybraliśmy się na kilka spacerków po górach. Po zdobyciu i przeczytaniu odpowiednich papierowych przewodników wybraliśmy trasy jednodniowe, choć w sezonie można wybrać się na nawet dziesięciodniowe trekkingi z noclegami w górach pod namiotem. Trasy, które zaliczyliśmy dostarczyły nam i tak niezapomnianych wrażeń i widoków. Po raz pierwszy w życiu widziałem, stojąc na poziomie 2900m n. p. m. szczyty, który były ze 3km wyżej.


 skok z wysokości 2800m...
Dzień marszu, pokonane ok 1000m wysokości. Dla takiego widoku przez pół godziny zawsze warto... (Triund - 2800m n.p.m.)



 widok z okien mieszkańców tej wioski (3km od Dharamshali)
 miejsca takie jak to leczą z lęku wysokości

 miejscowi - odległość od asfaltowej drogi: dzień marszu...


Następnym miasteczkiem na naszej drodze było Manali – miejscowość znana podobno jako miejsce szczególnie lubiane przez hipisów, pewnie z powodu konopi indyjskiej rosnącej tu jak chwast, niczym u nas pokrzywy. Przyjechaliśmy, zobaczyliśmy: klimat zakopiański, hipisów nie było, trawki też… Może nie ta pora roku. Widocznie w Manali zimą się nie pali. Na szczęście jestem zwolennikiem jedynie tradycyjnych polskich używek.
Miasto położone jest pięknie w dolinie rzeki Beas, wśród trzech pasm górskich: Himalajami Wysokimi, Pir Panjal, Dhaula Dhar. Jadąc do miasta nastawiłem się na górskie wędrówki. O ile w Dharamshali udało się nam kupić cienką książeczkę o okolicy z doklejoną papierową mapką, z której coś tam wynikało, o tyle coś takiego jak mapa Manali i okolic w wydaniu komercyjnym w ogóle nie istnieje. Za to w mieście pełno było biur oferujących wyprawy z przewodnikami. Nie dla nas jednak takie banały… Poszukaliśmy trochę w sieci i w oparciu o GPS w telefonie zwiedziliśmy kilka pięknych miejsc wokół Manali i właściwie nie żałujemy braku map bo w końcu było spokojnie i cicho, bez tłumu hindusów na zimowych wakacjach, cykających sobie telefonami kiczowate fotki wszędzie gdzie tło do tego zachęca i „wyśpiewujących” indyjskie hity przy akompaniamencie telefonicznych dźwięków. Nasze szlaki prowadziły przez małe wioski – żywe skanseny, w których czas się zatrzymał. Maszerując po wąskich uliczkach i między chatami mieliśmy okazję zobaczyć jak żyją indyjscy górale. Ich jedynym zajęciem jest właściwie zapewnienie sobie jutra; pójście do lasu po drzewo, zrobienie prania w lodowatej wodzie, prace w ogródku czy oporządzenie zwierząt.



 Napotkany przypadkiem skansen.






 Old Manali.

 I te głupie fotki, czasem nie mamy serca odmówić uczestnictwa...





 Klasztor buddyjski w Manali.

Będąc w Manali bez przewodnika i GPSa można trafić tylko tu. (Solang Valley - wysokość ciężko nam określić: według bannerów 3200, według naszego GPSa w telefonie 2800m n.p.m....)

Timelapse z Solang Valley :)
 Ps: do Manali można dojechać autobusem lub jeepem. Z hindusem za kierownicą tegoż pojazdu. Ostatnie zdanie oznacza wiele: manewry autobusem, które widziałem na tej trasie bałbym się wykonać zwinnym autem osobowym, a ci, którzy mnie znają wiedzą, że granica tolerancji drogowego bezpieczeństwa leży u mnie i tak za daleko...