16.12.2014

Lądowanie w Mumbaiu

Jesteśmy w Mumbaiu. Miasto jest naszym pierwszym spotkaniem z Indiami, z kompletnie inną niż europejska kulturą. Ostatnie dni przed wyjazdem były pomieszaniem wielkich marzeń i radości z obawą jak przyjmiemy ten zupełnie inny świat. Im bliżej celu tym bardziej z tej mieszanki klarował się stres, który u kresu długiej podróży spotęgował się dodatkowo przez zmianę strefy czasowej i nieprzespaną noc. Po wyjściu z lotniska doznaliśmy sporego szoku. Wszystko o czym czytaliśmy i co wyobrażaliśmy sobie o Indiach stanęło nam przed oczami. Pierwsze odczucie po wyjściu z klimatyzowanej hali lotniska to uderzenie bardzo wilgotnego upału. Coś jak pobyt w mokrej saunie. Przez dłuższy czas wydawało mi się, że nie da się tu swobodnie oddychać. Po kilkunastu jednak godzinach duszność w powietrzu gdzieś uciekła. Nie wiem, czy zmieniła się pogoda czy to organizm szybko się przystosował, ale przestało być to odczuwalne.

Aby dołożyć sobie wyzwań ustaliliśmy, że z lotniska do dzielnicy bardziej turystycznej o nazwie Colaba dostaniemy się środkami komunikacji zbiorowej ("komunikacja zbiorowa" z powodu liczby ludności nabiera w Indiach szerszego znaczenia... ). Gra była warta świeczki bo dystans, jaki mieliśmy do pokonania wynosił ponad 20km, co taksówką nawet w Mumbaju staje się mocno odczuwalne dla kieszeni. Wybraliśmy więc, jeszcze w Polsce, dziesięć razy tańsze połączenie: autobus miejski (nr 308 z lotniska do stacji metra Andheri, koszt 10INR/os) plus metro (w kierunku Churchgate- bilety: I klasa 110INR, II klasa 10INR, kupujemy w kasie przed odjazdem). Okazało się to dość trudnym wyzwaniem przez bardzo wybrakowaną informację na temat miejskiej komunikacji. Wypytaliśmy jednak miejscowych ludzi co i jak i udało się nam dotrzeć do Colaby. W trakcie podróży rozlatującym się, kilkudziesięcioletnim autobusem doznaliśmy kolejnego szoku. Obrazki biedy oglądane w telewizji są, można powiedzieć, dla nas, ludzi ze środkowej Europy chlebem powszednim i na niewielu robią wrażenie. Te same obrazki widziane z bliska są wrażeniem bardzo dosadnym.

Po niedługim poszukiwaniu znaleźliśmy, metodą zakopiańską, wymarzony pokój, a wraz z nim możliwość upragnionego odpoczynku (hetel PROSSER'S, 700INR za dwuosobowy pokój, łazienka wspólna, pokoje bez sufitu. 100m od hotelu Salvation Army). Mimo przeciwwskazań dotyczących zmiany strefy czasowej poszliśmy od razu spać. Budziłem się kilkukrotnie, myśląc za każdym razem, że wylądowałem na innej planecie, że to niemożliwe, że nie jestem w domu. Po odrobinie snu poszliśmy na miasto na obiad, po którym pojawiły się pierwsze pozytywne myśli. Wygląda na to, że człowiek niewyspany i głodny po prostu nie jest w stanie pozytywnie myśleć.

Po kilku obowiązkowych dla zwiedzających miejsc, wybraliśmy się następnie na spacer.  Odwiedziliśmy Bramę Indii, zbudowano ją z miodowego bazaltu na pamiątkę wizyty w 1911 roku w Delhi króla Jerzego V i królowej Marii, przy której dzięki handlarzom tandety dało się odczuć klimat podobny do tego z Krynicy (nieważne której...). Ku naszemu zdziwieniu (choć nie do końca, ponieważ byliśmy o takiej możliwości uprzedzeni), również i my staliśmy się turystyczną atrakcją, bowiem kilka osób/rodzin prosiło nas o wspólne zdjęcie. Właściwie wszędzie gdzie się zatrzymujemy stajemy się chyba ciekawostką, a oczy większości ludzi dookoła skierowane są przez około minutę wprost na nas. Do tego ciągle ktoś nas zaczepia proponując produkt bądź usługę. Na szczęście  "no, thank you" wypowiedziane trzy razy, poparte pewnym krokiem do przodu pozwala, niczym zaklęcie, unikać natrętów. Na przeciwko Bramy Indii stoi hotel Taj Majal, z którym wiąże się ciekawa historia. Zbudował go na początku minionego wieku właściciel marki Tata po tym jak wyrzucono go jako tubylca z jednego z brytyjskich hoteli w Mumbaiu. Postanowił wtedy postawić jak najbardziej okazały hotel, z którego nikt go nie wyprosi. Do dziś zatrzymują się w hotelu najważniejsze osobistości z całego świata.

Kolejnego dnia wstaliśmy jeszcze bardziej wyluzowani. Zrobiliśmy sobie długi spacer po bulwarze, bardzo przyjemny dzięki bryzie znad oceanu. To miejsce jest chętnie odwiedzane przez miejscowych spragnionych chwili relaksu. Rozciąga się tu wspaniały widok na południowo-wschodnią część miasta. Następnie odwiedziliśmy kolorowy bazarek nieopodal naszego "hotelu". Na bazarku można kupić świeże owoce oraz świeże mięso. Ubój prowadzony jest na miejscu, toteż nie ma tutaj potrzeby użycia lodówek. Produkty zaś nieprzetworzone czekają sobie spokojnie  w klatce lub na sznurku, nie wymagając przy tym szczególnych warunków przechowywania. Całość tworzy masę niezliczonych kolorów, zapachów i dźwięków.

Tego samego dnia, wieczorem, zapukał do naszych drzwi właściciel hotelu oznajmiając, że ktoś do nas dzwoni. "Impossible!" odpowiedziałem i w drodze do słuchawki zastanawiałem się kto z mojej rodziny lub przyjaciół mógł wiedzieć, w którym miejscu w Mumbaiu się zatrzymaliśmy...  Po przyłożeniu słuchawki do ucha usłyszałem, że dzwoniący jest z Bollywood i że potrzebuje osób z Europy jako statystów na następny dzień. Hindusi, nie wiedzieć czemu uwielbiają białych i czujemy to na każdym kroku, uwielbiają też białych ludzi pojawiających się na kinowym ekranie w ich rodzimych produkcjach. Wynagrodzenie, jakie podał było, jak na polskie warunki śmiesznie niskie, ale co tam, wielu z nas marzyło kiedyś o filmowej karierze. Być w Indiach i nie skorzystać z takiej propozycji? Ustaliliśmy, że nawet jeśli nam nawet nie zapłacą, i tak będziemy szczęśliwi mając na koncie takie doświadczenie.

Nazajutrz wstaliśmy i ustawiliśmy się z naszym całym dobytkiem pod bramą naszego hoteliku (na ten sam dzień wieczorem mieliśmy wykupiony bilet do miejscowości Aurangabad). Czas w Indiach to ponodobno pojęcie mocno względne, a nam przyszło się o tym przekonać o tym po raz pierwszy (i nie ostatni tego dnia...) bo nie odebrali na o szóstej rano jak zapowiadali tylko po siódmej. Dotarliśmy do wytwórni Bollywood wraz z grupą kilku osób. W charakteryzatorni przebrano nas za kibiców niby pochodzących kilku różnych krajów, ale tak, że nikt nie reprezentował kraju własnego. Nigeryjczyków przebrano za Brazylijczyków, Hiszpana i dwoje Australijczyków za Niemców, prawdziwych Niemców w ogóle nie przebrano i dostali oni koszulki z napisem "I LOVE MAX!", choć jeden z nich, aryjski blondyn przebrany był przez chwilę w Koszulkę z napisem Afganistan... Na planie znalazła się jeszcze Belgijka, ubrana w symbole Chińskiej Republiki Demokratycznej. Nas oraz dwóch Szwedów przebrano za Włochów i po lekkim makijażu poszliśmy do studia.

Cały dzień graliśmy publiczność dopingującą bokserów podczas turnieju walki. Co chwilę skandowaliśmy "Hammer! Hammer!", "Tenzin! Tenzin!" lub "Max! Max!" wymachując pomponami i gadżetami z tektury. Od czasu do czasu mieliśmy zagrać przerażenie gdy np. "Max!" odnosi porażkę na ringu. Dublom nie było końca, ale zapłacić mieli, jeść dali, i to dwa razy, co chwilę ktoś przynosił kawę (kawa w Indiach, cytując inny blog to woda z mlekiem, w której ktoś kiedyś tam zamoczył łyżeczkę po kawie). Byliśmy najpierw szczęśliwi bo zabawa była przednia, później zmęczeni bo przednia zabawa dublowana setki razy przestaje być przednia, a staje się strasznie nudna. Do tego zaczynał nas gonić czas. Do przystanku naszego autobusu mieliśmy jakieś 30-40km, które rano nasz kierowca pokonał w około godzinę. Człowiek, który nas zatrudnił zapewniał, że wyruszymy dwie godziny przed odjazdem i na pewno zdążymy. Zresztą przecież jest niedziela i czterdziesto milionowe miasto Mumbai nie powinno być zakorkowane.

Dzięki naszym ponagleniom udało się wyjechać o ustalonej godzinie i wszystko szło zgodnie z planem do momentu gdy na horyzoncie nie pojawił się korek, którego końca nie było widać. Zaczęliśmy się z Dominiką lekko denerwować łudząc się, że zaraz się rozluźni i pojedziemy swobodnie dalej. Minuty jednak płynęły, a praktycznie nie ruszyliśmy się z miejsca w którym stanęliśmy. Trzeba było działać. Najpierw telefon do agenta, który sprzedał nam bilet z prośbą o przekazanie kierowcom autobusu, że spóźnimy się najwyżej kwadrans. Agent zaproponował nam anulowanie biletów, na taką propozycję w tym momencie nie przystałem. Czas mijał coraz szybciej, a nasz bus posuwał się równie wolno jak przedtem. Byliśmy wciąż około dwunastu kilometrów od celu. Trzydzieści minut przed odjazdem autobusu postanowiłem zadzwonić znów do agenta, aby bilet jednak anulować lub przebukować na dzień następny. Cena biletu była wysoka jak na Indie, bilet bowiem kupowaliśmy na ostatnią chwilę, a w Indiach ostatnia chwila to tydzień, a nawet miesiąc przed odjazdem. Nie uśmiechało mi się tracić równowartości trzech noclegów dla jendej osoby. Sytuacja stała się gorąca. Musieliśmy złapać ten autobus. Wpadliśmy na pomysł, że skoro my jedziemy na południe, a autobus jedzie początkowo na północ to zapewne znajdziemy gdzieś punkt przecięcia naszych szlaków. Wyszedł jednak następujący problem. O ile, mimo mojego jedynie komunikatywnego języka angielskiego, jestem w stanie porozumieć się z większością Hindusów, którzy może i potrafią mówić dużo, ale za to bardzo niewyraźnie, o tyle dogadanie się w kwestii nazw geograficznych stało się nagle barierą nie do pokonania. Usłyszałem kilkukrotnie w słuchawce nazwę następnego przystanku "Krołłfołf markt" podałem słuchwkę naszemu kierowcy, który pełzając wciąż w gigantycznym korku napisał mi nazwę miejsca na kartce. Nazwa ta jednak nie pasowała do żadnego hasła obecnego w moim programie do nawigacji. Do tego kierowca nie mówił prawie po angielsku, więc nie wiedzieliśmy na czym stoimy i co w ogóle mamy robić. Jedna ze statystek, która z nami jechała miała paszport brytyjski, ale hinduskie pochodzenie. Pomyślałem, że spróbujemy jeszcze raz, tym razem przy jej pomocy. Perspektywa poszukiwania kwatery w Mumbaiu po zmierzchu nie podobała nam się w ogóle, podobnie jak utrata biletu. Zadzowoniła, wypytała, pokazała nam na mapie. Widzieliśmy już gdzie mamy dojechać i ile mamy czasu. W między czasie dojechaliśmy do punktu, w którym korek zanikał. Nasz kierowca zaczął sunąć w rajdowym stylu. Mój pośpiech przy dojazdach do pracy jest niczym w porównaniu do tego jak jeżdża zwykle Indyjscy kierowcy, a nasz na prawdę chciał nas dowieźć na czas. I udało się! byliśmy jakieś pięć minut przed. Zobaczyliśmy jednak nieskończony rząd autobusów różnych przedsiębiorstw. Gdzie ten nasz?! Kierowca widząc to co my zostawił swój bus niemal na środku ulicy, którą jechaliśmy i popędził z nami pytać gdzie zwykle zatrzymuje się ten nasz. Po przebiegnięciu się kilka razy w tą i spowrotem wypatrzyliśmy w końcu upragniony "Royal Cars". Jechał dość szybko i tylko cudem udało mi się dobiec do niego w taki sposób by kierowca mógł mnie zobaczyć. Krzyknąłem "Heeeeeeeeeeeeeeeej!". Dobrze, że pogoda zmusza Hindusów do otwierania szyb w pojazdach. Usłyszał mnie, zobaczył i byliśmy w domu. To znaczy w autobusie. Pożegnaliśmy szybko naszego dotychczasowego szofera, wkładając mu przy tym purpurowy banknot z napisem "Bank of India" do kieszeni koszuli. Wsiedliśmy. Pomocnik kierowcy naszego nowego autobusu zapytał nas o bilet. Nie mogliśmy go długo znaleźć, choć przed chwilą mieliśmy go w rękach bo dzwoniliśmy przecież do agenta biletowego. I znów gorąco. Zaraz nas jednak wysadzą i będzie jeszcze gorzej bo poprzedni bus pewnie już sobie odjechał. Do Colaby wciąż daleko, a ostrzegano by nie czuć się tu za swobodnie po zmroku. Bilet na szczęście się znalazł. Schowałem go jak wiele ważnych rzeczy w zbyt bezpieczne miejsce, nie pamiętając później co to za miejsce. Jechaliśmy wreszcze marznąc autobusem klasy AC Sleeper do naszego następnego punktu podróży: do miasta Aurangabad. Przyznam, że w pewnym momencie się poddałem i chciałem już zostać jeszcze jedną noc w największym mieście Indii. Jednak upierdliwość Dominiki, która cały czas powtarzała, żeby spotkać gdzieś po drodze nasz autobus, a przy tym pomoc przypadkowych ludzi sprawiła, że znaleźliśmy się dziś w Aurangabadzie, około czterysta km na wschód od Mumbaiu.

3 komentarze:

  1. Chłonę te Wasze informacje ze świata i czekam na więcej. Czyta się świetnie i można się rozmarzyć, zdecydowanie. Powodzenia. Pozdrawiam Ilona

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie marzyć tylko kupować bilet :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Och skąd ja to znam, wszyscy agenci Bollywood obiecają wszystko, zawsze 'no problem', a potem sie gna na złamanie karku. Super, że ostatecznie się udało!
    Ja kiedyś płakałam i tupałam ze złości jak spóźnilismy się na samolot i bilet przepadł. Ech przygody! Ciekawe co jeszcze was spotkanie w 'Indiańcowie' :-) Do zobaczenia w Tajlandii. Pozdrawiamy
    Rajscy

    OdpowiedzUsuń