27.12.2014

Przystanek - Ahmedabad


Dalszy plan naszej podróży przewidywał, że udamy się na północ, do tzw. „złotego trójkąta” Indii: do Jodhpuru, Jaisalmeru, Jaipuru. Z Aurangabadu mieliśmy nocny autobus do Ahmedabadu – miejscowości dla nas przystankowej na trasie do Jodhpuru. Po ostatnim przepłaceniu za to i tamto zdecydowaliśmy, że luksusy nie są już dla nas i wybraliśmy w autobusie miejsca siedzące. Po zajęciu miejsc wszystko wyglądało rewelacyjnie: fotele szerokie, przestrzeń między fotelem moim, a następnym ogromna. Flota czerwonej szkockiej firmy prężnie rozwijającej się na polskim rynku może się schować… I tak mijały przyjemne kilometry, pełne wspaniałych widoków na naturę i społeczeństwo. Po zapadnięciu zmroku zauważyłem w pewnej chwili, że za moim oknem rozciąga się widok na ogromną dolinę, a kierowca z turbanem na głowie jakby dużo ostrożniej wymija ciężarówki nadjeżdżające z naprzeciwka. Po kilkuset metrach zatrzymaliśmy się na moment przy małym ołtarzyku z kwiatami, kadzidłami i dzwonkami. Człowiek stojący przy ołtarzyku dotknął ręki naszego kierowcy, po czym uderzył w dzwoneczek i pojechaliśmy dalej. Wjechaliśmy na odcinek drogi podobny do tych, jakie widziałem w jednym z programów na TVN Turbo, z tą różnicą, że ta droga miała asfalt i można było jechać po niej szybko. Kierowca oczywiście nie zapomniał o takiej możliwości. Jego uwadze nie umknęła również wymalowana na powierzchni jezdni linia przerywana, zezwalająca na wyprzedzanie. I tak slalomem między wolniejszymi ciężarówkami pędziliśmy sobie krętą drogą, która w amerykańskim programie nazwana byłaby pewnie „drogą śmierci”. Odcinek nie był na szczęście zbyt długi i po jakiś piętnastu kilometrach znaleźliśmy się na płaskiej nizinie. Odetchnąłem z ulgą.
99% procent transportu drogowego w Indiach to pojazdy marki Tata.

Podczas podróży nie dało się nie zauważyć, że kierowcy strasznie się spieszy, oraz że jego zamiarem jest wyprzedzenie wszystkich ciężarówek napotkanych na trasie. Wrażenie to przybrało na wadze gdy za kierownicą usiadł drugi z szoferów. Gdy kolejny raz przy wyprzedzaniu minęliśmy się o centymetry z ciężarówką zmierzającą z naprzeciwka zsunąłem się nieco niżej na fotelu z myślą, że jak nie będę tego widział to bezpieczeństwo wzrośnie. Nawet bez patrzenia dało się jednak odczuć, że jazda jest niespokojna. Cała prawda wyszła na jaw gdy spojrzałem w program nawigacyjny w moim telefonie: za ciężarówką: 40km/h, wyprzedzanie: 55 do 60km/h i znowu chwila za kolejną ciężarówką. W porównaniu z prędkościami, z jakimi transport odbywa się w Europie, przy tych zdecydowanie trudniej o groźny wypadek. Moje wrażenie szaleńczej jazdy potęgowała jeszcze strasznie podziurawiona droga, ale wiem nie od dziś, że to tylko pozór. Wybaczyłem moim kierowcom i zasłuchany w polskie reggae zacząłem zapadać lekki, ale błogi sen. Ta chwila nie trwała jednak długo, obudził mnie powiew, który z wcześniejszego ciepłego i przyjemnego przeszedł następnie w rześki, by stać się w tym momencie nieprzyjemnym zimnym podmuchem. Środki komunikacji zbiorowej w Indiach przystosowane są do podróży w panującym tu przez większą część roku upale. Każde okno da się szeroko otworzyć, każde jest nieszczelne, w żadnym pojeździe nie ma ogrzewania. Teraz jednak mamy grudzień i temperatury nieco chłodniejsze, do tego klimat zwrotnikowy charakteryzuje się niskimi temperaturami w nocy, a wysokimi w dzień. Orzeźwiony zimnym wiaterkiem nie zasnąłem już tej nocy. Nie spodziewałem się, że podczas takiej podróży będziemy za każdym razem wyciągać wszystkie nasze ciepłe rzeczy z plecaków. Po kilku nocnych odcinkach widzę jednak, że jest to standard.

Transport lokalny.

Transport ponadgabarytowy.

W Ahmadabad zatrzymaliśmy się w tanim, jak na spore miasto „Cadilac Guest House”. Za 600INR za dwuosobowy pokój było dla nas satysfakcjonująco: dało się spokojnie przespać, odświeżyć. Było trochę brudno (norma w hotelach, które dotąd odwiedziliśmy) i pachniało stęchlizną, ale nie nastawialiśmy się na luksusy. Hotelik leży w centrum życia miasta, bardzo blisko ogromnego kolorowego bazaru.
Za tą bramą bazarek ciągnął się aż po horyzont...

Sztuczna choinka, nam chodziło jednak o taką kompaktową.

Pyszny, świeży sok z prasy. Surowiec - trzcina bambusowa.

Miasto wydało nam się jeszcze bardziej zatłoczone niż Mumbaj, hałas generowany przez pojazdy poruszające tutaj jest nie do opisania. Po drogach jeżdżą miliony motocykli, motoriksz (trzykołowa taksówka – dla mnie jeden z symboli Azji), które do najcichszych nie należą. Do tego kierowcy wykonując każdy manewr, używają klaksonu jako gestu. Efekt jest taki, że nie jesteśmy w stanie swobodnie rozmawiać poruszając się po mieście. Po krótkim spacerku, który miał być przyjemnym rekonesansem uciekliśmy spowrotem do hotelu by odpocząć po ciężkiej nocy spędzonej w autobusie również przy dźwiękach klaksonu… Kolejnego dnia wybraliśmy się do indyjskiego kina. To nic, że nie rozumieliśmy języka. Trafiliśmy na komedię, w której wszystko wynikało z obrazu. Masowa produkcja w Bollywood ogranicza się bowiem do bardzo prostych form filmowych, przypominających nieco produkcje znane z polskich komercyjnych stacji telewizyjnych.

Krykiet to narodowy sport Hindusów. Młodzież gra w niego wszędzie. Dosłownie wszędzie.

Osobliwości ruchu drogowego w Indiach...

W drodze do kina znaleźliśmy ławeczkę w cieniu, zaraz za bramą przyległą do ulicy. Postanowiliśmy skorzystać z okazji i zatrzymać się na owocowy lunch. Po chwili zainteresowało się nami kilku młodzieńców. Byli to studenci, a teren należał do ich akademika. Byli szczęśliwi, że odwiedzili ich ludzie z Europy, byliśmy pierwszymi białymi ludźmi, którzy postawili stopę w ich domu studenckim. Zaprowadzili nas jeszcze do swojej świątyni, aby zaprzyjaźnić nas ze swoimi bogami. Tak jak w Aurangabadzie wystarczyło tylko postawić przypadkiem stopę na czyimś terenie, aby stać się nagle szanowanym gościem. Było to nas kolejne miłe przyjęcie ze strony gospodarzy.
Wspomniany lunch.

Świątynienka przy akademiku.


Po seansie udaliśmy się nad pobliskie jezioro, które okazało się najspokojniejszym miejscem w Ahmedabadzie. Za symboliczną opłatą (10INR) wchodzimy do miejsca pełnego zieleni, zbudowanego wokół sztucznego jeziora, wolnego od wielu minusów Indii. Na odwiedzających czeka sporo atrakcji, na przykład zoo, czy kolejka poruszająca się po obwodzie parku.Poczuliśmy się tutaj jak w Europie - czysto(kosze na śmieci rozstawione były na całym terenie, a Hindusi potrafili ich używać), spokojnie i bez biedy widocznej na każdym kroku. Zrelaksowaliśmy się tutaj bardzo i odzyskaliśmy wiarę w to nieciekawe i ubogie miasto.  





Kolejka.
Dzieci to dzieci, te w Indiach bawią się identycznie jak w Europie.




Niektórzy gonią nas i 500m by zrobić sobie z nami zdjęcie.

Park guard.

Wbrew pozorom chwile relaksu są dla nas rzadkością. Wpływa na to chyba przede wszystkim mnogość ludzi. W kraju żyje ich ponad miliard i jest to odczuwalne każdym kroku. Ludzi jest bardzo dużo, ludzie są wszędzie i mało jest miejsc, w których jest spokojnie i pusto. Męczącą sprawą są szczególnie kierowcy motoriksz i handlarze. Lubimy z Dominiką chodzić pieszo, lecz po każdych przebytych stu metrach zatrzymuje się przy nas kierowca hałaśliwego trójkołowego pojazdu, zdziwiony, że nie jesteśmy zainteresowani podwózką. Ci drudzy zaczynają subtelnie, ale każda ich sztuczka prowadzi małymi krokami do wnętrza ich sklepu. Nawet jeśli chcemy coś kupić, sprzedawca jest w stanie pokazać i zachwalić pięćdziesiąt innych artykułów, które „przecież są inwestycją bo w Europie to jest trzy razy droższe”. Zaczęliśmy jednak ich odróżniać od zwykłych serdecznych ludzi, którzy również często pozdrawiają nas na ulicy i nie dajemy się już zaczepić. Sprzedawcy tutaj niespecjalnie chcą się targować. Ich propozycje cenowe na ogół są rozsądne, i ostatecznie udaje się nam osiągnąć cenę o 20-30% niższą od pierwotnie proponowanej. Poniżej tej wartości…? Udało się ze dwa razy. Ale zazwyczaj na propozycje 50-cio procentowej przeceny są obrazą, a towar zabierany jest nam z rąk i odkładany na półkę. Nie pomaga nawet ostentacyjne wyjście ze sklepu (o ile chcemy już coś kupić). Podobnie jest z kierowcami motoriksz: znamy mniej więcej stawki kilometrowe i wiemy co negocjować. Raz przy targowaniu się znowu przesadziłem z ceną i usłyszałem od kierowcy: „chodzenie też jest zdrowe!”.

Widok z tarasu Cadilac Guest House.

21.12.2014

Aurangabad - drugi przystanek z przygodami

Następnym indyjskim miastem, leżącym na trasie naszej podróży był Aurangabad, oddalony o około czterysta kilometrów na wschód od Mumbaju. Pojechaliśmy tam klimatyzowanym autobusem. W podróży potwierdziła się jedna z legend dotycząca zwyczajów istniejących w ciepłych krajach: klimatyzacja pojazdu działała zdecydowanie za dobrze. W efekcie jej działania w autobusie było jakieś piętnaście stopni Celsjusza. W warunkach panującego w Mumbaju upału jest to miłe przez pierwsze minuty, ale po kilku godzinach podróży zaczęliśmy żałować, że wykupiliśmy taki luksus.

Sesja zdjęciowa z wszystkimi Hindusami.

Do Aurangabadu dojechaliśmy o świcie. Co nas zdziwiło, temperatura na zewnątrz była dużo niższa od tej w autobusie. W całych Indiach istnieje kilka stref klimatycznych, a zmiana położenia o kilkaset kilometrów może nas przenieść w zupełnie inne warunki klimatyczne. I tak z tropików przenieśliśmy się do strefy klimatu zwrotnikowego Zameldowaliśmy się przyjemnym, jak na indyjski standard hotelu, a po odespaniu zimnej podróży wyruszyliśmy zwiedzić okolicę. Przez biedę widoczną dookoła, miasto wydało nam się z początku bardzo przygnębiające. Przeszliśmy w pobliże świątyni Bibi-Ka-Maqbara, którą zbudował na przełomie XVII i XVIII wieku książe Azam Shah dla uczczenia pamięci o swojej matce. Zwana jest małym Taj Mahal bo przypomina budowlę z Agry, lecz jest od niej mniejsza i skromniejsza. Przy tej drugiej jeszcze nie byliśmy, toteż wrażenie, jakie zrobiła na nas świątynia z Aurangabad było jak najbardziej pozytywne.

Sesji ciąg dalszy - przy swiątyni Bibi-ka Maqbara

I jeszcze jedna sesja. Ta pani nawet ośmieliła się na dotknięcie białego mężczyzny, po chwili jednak bardzo się speszyła.

Pierwszy raz widzieliśmy papugi na wolności.


Następnie wyszliśmy poza granice miasta i poszliśmy na północ, w stronę pobliskich wzgórz, aby obejrzeć wykuty w skale kompleks buddyjskich świątyń. Najstarsza z nich została wyżłobiona najprawdopodobniej około II w. n. e. W środku każdej z nich wykuto na ścianach płaskorzeźby związane z buddyzmem. Obecny na miejscu pracownik strzegący tego pięknego zabytku zwrócił naszą uwagę na różne ciekawostki widoczne w płaskorzeźbach. Kompleks odwiedza niewiele osób, a więc zwiedzając można się wyluzować i w spokoju studiować pozostawioną tu przez starożytnych kulturę.

Chłopcy wracający ze swojej szkoły, ich angielski był na całkiem komunikatywnym (czyli na naszym) poziomie.



Wnętrze Aurangabad Caves.

Nie dają nam spokoju nawet podczas postoju na jedzenie (Dominika ma pełną buzię, ale twardo uśmiecha się do obiektywów w telefonach Hindusów)


Wracając ku miastu zaszliśmy do jednej z bram. W środku było sporo osób, a w centrum stała mała świątynia. Wkrótce uwaga wszystkich  skupiła się oczywiście na nas. Zostaliśmy przywitani z wielką radością i uśmiechem. Gospodarze poczęstowali nas swoimi smakołykami i wypytali skąd jesteśmy oraz co robimy w Indiach. Przez cały czas wzajemnie przyglądaliśmy się sobie, my – im, Hindusom, siedzącym w dwóch oddzielnych strefach, męskiej i żeńskiej i w tradycyjny sposób spożywającym obiad, oni – nam, białasom, przybyszom z innej planety. Doświadczyliśmy tutaj tego, co w podróży najfajniejsze - niespodziewanej gościnności i życzliwości od ludzi z zupełnie innego kręgu kulturowego. Ludzie w Indiach są w stosunku do nas bardzo mili i otwarci. To miłe, gdy co chwile ktoś pozdrawia nas na ulicy pytając z jakiego kraju jesteśmy. Kiedy napotykamy jakieś przeszkody zawsze pojawia się kilka osób chętnych do pomocy.





Zastanawiamy się, dlaczego jedli tyko mężczyźni...

Powróciwszy spokojnym spacerkiem w pobliże hotelu, zatrzymaliśmy się jeszcze na łyk czegoś orzeźwiającego oraz na uliczną przekąskę. W każdym indyjskim mieście działają punkty z tradycyjnymi przekąskami. Są bardzo tanie i bardzo smaczne. Wyglądają może mało higienicznie, ale podejrzewam, że w trochę droższych restauracjach to, czego klient nie widzi pewnie utrzymane jest tak samo. Sam zresztą pracowałem kilka razy w gastronomii i już nic mnie nie zdziwi. Nie mamy specjalnie oporów przez spożywaniem ulicznego jedzenia, po to zaszczepiliśmy się przed wyjazdem, a konserw z Polski niestety nie braliśmy...


Nawet śniadań nie musimy sobie tutaj robić.

Tego samego jeszcze dnia przytrafiła mi się ciekawa przygoda. Wieczorem naszła mnie ochota na coś słodkiego do picia. Nie myśląc wiele zabrałem tylko portfel i wyszedłem. Przeszedłem kilka kroków, po czy skręciłem w prawo, a dalej po stu metrach w lewo i trafiłem w końcu na sklepik z napojami. Dokonałem zakupu, wyszedłem ze sklepu i pewny siebie zacząłem iść spowrotem. Jednak tam, gdzie spodziewałem się hotelu wcale go nie zastałem. Zdziwiony nieco powróciłem do sklepiku. Rozejrzałem się dookoła, wszystkie uliczki zastawione były kramami i wyglądały niemal identycznie. Żadnego punktu odniesienia. Zdałem sobie sprawę, że się zgubiłem. Do tego nie wziąłem ze sobą telefonu z nawigacją, nazwy hotelu, a tym bardziej adresu nie byłem w stanie sobie przypomnieć. Zaczęło mi się robić gorąco. Jest noc, jestem gdzieś w Indiach, w środku głośnego miasteczka i nie mam pojęcia jak trafić do mojego pokoju, choć jest od pewnie jakieś 200m ode mnie. Z pozoru nic mi nie groziło, ale byłem w stanie bliskim paniki. Nie wyglądało to jednak jakbym miał zaraz zginąć, trzeba więc było coś wykombinować. Pomyślałem, że jeśli zacznę na siłę szukać drogi to oddalę się za bardzo i wtedy dopiero będzie kłopot. Wróciłem do sklepiku i oznajmiłem sprzedawcy, że się zgubiłem. Obok stał jego przyjaciel z telefonem. Poprosiłem go o pokazanie  mapy. To rozwiązanie jednak nie przyniosło efektu bo punktu na mapie, w którym znajdował się hotel również nie byłem w stanie odtworzyć. Wdrożyłem plan "B": napisałem od nowego kolegi za pomocą facebooka do Dominiki, aby podała mi nazwę hotelu. Wiedziałem, że w tej chwili korzystała akurat z internetu, więc na pewno zaraz udzieli mi odpowiedzi. Odpowiedzi  jednak nie było. Trzeba było użyć planu "C". Opisałem ulicę, przy której znajdował się hotel, która jako jedyna w okolicy nie była zasypana kolorowymi kramami ze wszystkim, czego można sobie zapragnąć. Zamiast tego działało tu kilka sklepów z książkami ustawionych blisko siebie i o tym właśnie powiedziałem, moim rozmówcom. "Book Palace!" krzyknęli zgodnie, po czym jeden z nich odwiózł mnie na swoim skuterze. Byłem uratowany, a Dominika pochłonięta internetem nawet nie zauważyła, że długo mnie nie było. Zdziwiła ją tylko wiadomość na facebooku od nieznanego Hindusa, którą ostatecznie zignorowała.
Pojazd, którego właściciel uratował mi życie. Od dziś wozi dumnie naklejkę z Polski.



Na następny dzień zaplanowaliśmy wycieczkę do miasta Ajanta by obejrzeć kolejne jaskinie pozostawione w skałach przez dawnych buddystów. Pojechaliśmy najtańszym i najfajniejszym środkiem transportu, odpowiednikiem polskiego PeKaeSa. Bilet taniutki, podróż w tempie właściwym dla leciwego autobusu, po prawie trzech godzinach przejechaliśmy niewielki dystans dzielący Aurangabad i Ajantę. Po obowiązkowym przejściu przez strefę kramów i odmówienia kupna drogocennych kamieni w rewelacyjnych cenach rozpoczęliśmy oglądanie jaskiń. Świetnie zachowane, bardzo się nam podobały. Dla szerszego zobrazowania drogiemu czytelnikowi tego, co widzieliśmy zamieszczam fotografie i odsyłam do odpowiednich źródeł na ten temat.



Ajanta Caves - w środku i na zewnątrz.

Nam też proponowali taką usługę.



Ajanta Caves - c. d.

Pan robi nam na śniadanie samosy.


Wysiadając z autobusu do Ajanty usłyszeliśmy, że kurs powrotny zatrzymuje się tu o godzinie 19-stej. Po powrocie z jaskiń odczekaliśmy około 1,5 godziny do pory odjazdu w nadziei, że kierowca poprzedniego autobusu dobrze przekazał nam to co wiedział. W międzyczasie zrobiło się ciemno i dość chłodno, a my byliśmy właściwie w polu (obiekty muzealne znajdują się kilka kilometrów od miejscowości). Ogarnął nas po raz kolejny lekki niepokój, spotkaliśmy jednak człowieka, który jechał z nami autobusem do Ajanty. Mówił dobrze po angielsku i czekał na ten sam kurs co my. Z nim zrobiło się trochę raźniej. Podróż spędziliśmy na długiej rozmowie o historii, problemach społecznych, problemach kastowych. Opowiadał o tym co go boli. Był to bardzo miły człowiek i jak się okazało pochodził z najniższej kasty tzw. „nietykalnych”. Dzięki uporowi społeczności swojej kasty, z dr Ambedkar’em na czele, udało się niegdyś wywalczyć pewne prawa dla „nietykalnych”. Nasz przyjaciel dzięki temu mógł zostać nauczycielem angielskiego. To dr Ambedkar  zrewolucjonizował życie najniższych kast, dzięki niemu prawo do edukacji dla wszystkich, bez względu na urodzenie, zostało zapisane w konstytucji Republiki Indii. Od tej pory „nietykalni” mogli też wykonywać niektóre zawody. W Europie wszyscy rodzimy się jako wolni ludzie. Mamy wolność wyboru i decydowania o własnym życiu. Vijay, bo tak miał na imię nasz towarzysz podróży, takiego przywileju wcale nie miał. W Indiach istnieje około 10tys kast, które definitywnie nie mogą się między sobą mieszać (przechodzić z jednego do drugiego stanu poprzez małżeństwo). Każda kasta ma swoją określoną rolę w społeczeństwie. Kasty rządzące decydują o wszystkim, również o propagandzie. Vijay opowiadał między innymi, że znany na świecie bohater Mahatma Gandhi zrobił Indiom zdecydowanie więcej złego niż dobrego, a to co o nim słyszymy to tylko propaganda. Jak było naprawdę? - nie wiem, muszę zgłębić ten temat w przyszłości. Przyznaję mu na pewno rację co do propagandy. Również w sprawach Europy wiemy tylko to, co nam powiedzą w mediach, a o tym jaka jest prawda wiedzą tylko nieliczni.

Ostatniego dnia pobytu w Ajancie wyruszyliśmy na podbój jaskiń w miejscowości Ellora. Wydawało się nam, że zobaczymy coś podobnego do tego co było w Ajancie. Ellora jednak to obiekt, który robi ogromne wrażenie. Będąc tam człowiek przestaje wierzyć, że wszystko wykuto niegdyś po prostu w skale. Żałowaliśmy, że mieliśmy tu bardzo mało czasu, bowiem po południu czekała nas podróż do Ahmedabadu. Z wycieczką do Ellory daliśmy się nieźle wykiwać. Właściciel hotelu, w którym się zatrzymaliśmy w Aurangabadzie namówił nas na wynajęcie auta z kierowcą. Zadecydowaliśmy, że raz możemy pozwolić sobie na taki luksus i pozwolić, żeby kierowca „pasł” nas jak owce. Ten sam człowiek z hotelu obiecał też, że przed wyruszeniem do Ellory pomoże nam przy kupnie biletu autobusowego do Ahmedabadu, oczywiście za dodatkowe 100INR… Pomyśleliśmy…OK., niech mu tam będzie na zdrowie. Okazało się, że najdogodniejszy dla nas autobus odjeżdża tego samego dnia, a więc nie zostaniemy kolejnej nocy w hotelu, za który zapłaciliśmy z góry. Zapytałem więc właściciela, czy mógłby nam zwrócić za niewykorzystaną dobę. Było to dla niego absurdalne pytanie. Niestety zameldowaliśmy się hotelu wczesnym rankiem, tak więc wymeldowanie następuje również o tej samej porze. Nie ważne, że nadal był ranek, tylko trochę późniejszy i każdy inny nienastawiony łapczywie na turystów hotel zrozumiałby nasze trzy godziny opóźnienia z check out’em. Gość miał wszystko zaplanowane… Miało być raz nieco drożej, a za to wygodnie i dogodnie. Skończyło się drogo i psychicznie niewygodnie. Oboje z Dominiką stwierdziliśmy, że auto z kierowcą, który nas pilnuje nie pasuje do naszych wolnych dusz. Przechodzimy tu w ogóle praktyczną lekcję asertywności. Jeszcze nie zawsze udaje się nam w stu procentach ujść bez naciągnięcia, a uwierzcie mi, sztuczki, jakich używają miejscowi przedsiębiorcy są mistrzowskie. Co jakiś czas poznajemy nowy, jeszcze bardziej zadziwiający „chłit marketingowy”.







Ellora Caves szokujące swoim ogromem.


Po południu wsiedliśmy do autobusu i popędziliśmy do Ahmedabadu – do miasta, które miało być jednynie przystankiem w podróży.


W niektórych miejscach w Indiach światła palą się tam, gdzie nie są potrzebne...

Nasz hotel nazywał się Chhaya. Warunki niby dobre, ale nie polecamy ze względu na politykę właściciela.