21.12.2014

Aurangabad - drugi przystanek z przygodami

Następnym indyjskim miastem, leżącym na trasie naszej podróży był Aurangabad, oddalony o około czterysta kilometrów na wschód od Mumbaju. Pojechaliśmy tam klimatyzowanym autobusem. W podróży potwierdziła się jedna z legend dotycząca zwyczajów istniejących w ciepłych krajach: klimatyzacja pojazdu działała zdecydowanie za dobrze. W efekcie jej działania w autobusie było jakieś piętnaście stopni Celsjusza. W warunkach panującego w Mumbaju upału jest to miłe przez pierwsze minuty, ale po kilku godzinach podróży zaczęliśmy żałować, że wykupiliśmy taki luksus.

Sesja zdjęciowa z wszystkimi Hindusami.

Do Aurangabadu dojechaliśmy o świcie. Co nas zdziwiło, temperatura na zewnątrz była dużo niższa od tej w autobusie. W całych Indiach istnieje kilka stref klimatycznych, a zmiana położenia o kilkaset kilometrów może nas przenieść w zupełnie inne warunki klimatyczne. I tak z tropików przenieśliśmy się do strefy klimatu zwrotnikowego Zameldowaliśmy się przyjemnym, jak na indyjski standard hotelu, a po odespaniu zimnej podróży wyruszyliśmy zwiedzić okolicę. Przez biedę widoczną dookoła, miasto wydało nam się z początku bardzo przygnębiające. Przeszliśmy w pobliże świątyni Bibi-Ka-Maqbara, którą zbudował na przełomie XVII i XVIII wieku książe Azam Shah dla uczczenia pamięci o swojej matce. Zwana jest małym Taj Mahal bo przypomina budowlę z Agry, lecz jest od niej mniejsza i skromniejsza. Przy tej drugiej jeszcze nie byliśmy, toteż wrażenie, jakie zrobiła na nas świątynia z Aurangabad było jak najbardziej pozytywne.

Sesji ciąg dalszy - przy swiątyni Bibi-ka Maqbara

I jeszcze jedna sesja. Ta pani nawet ośmieliła się na dotknięcie białego mężczyzny, po chwili jednak bardzo się speszyła.

Pierwszy raz widzieliśmy papugi na wolności.


Następnie wyszliśmy poza granice miasta i poszliśmy na północ, w stronę pobliskich wzgórz, aby obejrzeć wykuty w skale kompleks buddyjskich świątyń. Najstarsza z nich została wyżłobiona najprawdopodobniej około II w. n. e. W środku każdej z nich wykuto na ścianach płaskorzeźby związane z buddyzmem. Obecny na miejscu pracownik strzegący tego pięknego zabytku zwrócił naszą uwagę na różne ciekawostki widoczne w płaskorzeźbach. Kompleks odwiedza niewiele osób, a więc zwiedzając można się wyluzować i w spokoju studiować pozostawioną tu przez starożytnych kulturę.

Chłopcy wracający ze swojej szkoły, ich angielski był na całkiem komunikatywnym (czyli na naszym) poziomie.



Wnętrze Aurangabad Caves.

Nie dają nam spokoju nawet podczas postoju na jedzenie (Dominika ma pełną buzię, ale twardo uśmiecha się do obiektywów w telefonach Hindusów)


Wracając ku miastu zaszliśmy do jednej z bram. W środku było sporo osób, a w centrum stała mała świątynia. Wkrótce uwaga wszystkich  skupiła się oczywiście na nas. Zostaliśmy przywitani z wielką radością i uśmiechem. Gospodarze poczęstowali nas swoimi smakołykami i wypytali skąd jesteśmy oraz co robimy w Indiach. Przez cały czas wzajemnie przyglądaliśmy się sobie, my – im, Hindusom, siedzącym w dwóch oddzielnych strefach, męskiej i żeńskiej i w tradycyjny sposób spożywającym obiad, oni – nam, białasom, przybyszom z innej planety. Doświadczyliśmy tutaj tego, co w podróży najfajniejsze - niespodziewanej gościnności i życzliwości od ludzi z zupełnie innego kręgu kulturowego. Ludzie w Indiach są w stosunku do nas bardzo mili i otwarci. To miłe, gdy co chwile ktoś pozdrawia nas na ulicy pytając z jakiego kraju jesteśmy. Kiedy napotykamy jakieś przeszkody zawsze pojawia się kilka osób chętnych do pomocy.





Zastanawiamy się, dlaczego jedli tyko mężczyźni...

Powróciwszy spokojnym spacerkiem w pobliże hotelu, zatrzymaliśmy się jeszcze na łyk czegoś orzeźwiającego oraz na uliczną przekąskę. W każdym indyjskim mieście działają punkty z tradycyjnymi przekąskami. Są bardzo tanie i bardzo smaczne. Wyglądają może mało higienicznie, ale podejrzewam, że w trochę droższych restauracjach to, czego klient nie widzi pewnie utrzymane jest tak samo. Sam zresztą pracowałem kilka razy w gastronomii i już nic mnie nie zdziwi. Nie mamy specjalnie oporów przez spożywaniem ulicznego jedzenia, po to zaszczepiliśmy się przed wyjazdem, a konserw z Polski niestety nie braliśmy...


Nawet śniadań nie musimy sobie tutaj robić.

Tego samego jeszcze dnia przytrafiła mi się ciekawa przygoda. Wieczorem naszła mnie ochota na coś słodkiego do picia. Nie myśląc wiele zabrałem tylko portfel i wyszedłem. Przeszedłem kilka kroków, po czy skręciłem w prawo, a dalej po stu metrach w lewo i trafiłem w końcu na sklepik z napojami. Dokonałem zakupu, wyszedłem ze sklepu i pewny siebie zacząłem iść spowrotem. Jednak tam, gdzie spodziewałem się hotelu wcale go nie zastałem. Zdziwiony nieco powróciłem do sklepiku. Rozejrzałem się dookoła, wszystkie uliczki zastawione były kramami i wyglądały niemal identycznie. Żadnego punktu odniesienia. Zdałem sobie sprawę, że się zgubiłem. Do tego nie wziąłem ze sobą telefonu z nawigacją, nazwy hotelu, a tym bardziej adresu nie byłem w stanie sobie przypomnieć. Zaczęło mi się robić gorąco. Jest noc, jestem gdzieś w Indiach, w środku głośnego miasteczka i nie mam pojęcia jak trafić do mojego pokoju, choć jest od pewnie jakieś 200m ode mnie. Z pozoru nic mi nie groziło, ale byłem w stanie bliskim paniki. Nie wyglądało to jednak jakbym miał zaraz zginąć, trzeba więc było coś wykombinować. Pomyślałem, że jeśli zacznę na siłę szukać drogi to oddalę się za bardzo i wtedy dopiero będzie kłopot. Wróciłem do sklepiku i oznajmiłem sprzedawcy, że się zgubiłem. Obok stał jego przyjaciel z telefonem. Poprosiłem go o pokazanie  mapy. To rozwiązanie jednak nie przyniosło efektu bo punktu na mapie, w którym znajdował się hotel również nie byłem w stanie odtworzyć. Wdrożyłem plan "B": napisałem od nowego kolegi za pomocą facebooka do Dominiki, aby podała mi nazwę hotelu. Wiedziałem, że w tej chwili korzystała akurat z internetu, więc na pewno zaraz udzieli mi odpowiedzi. Odpowiedzi  jednak nie było. Trzeba było użyć planu "C". Opisałem ulicę, przy której znajdował się hotel, która jako jedyna w okolicy nie była zasypana kolorowymi kramami ze wszystkim, czego można sobie zapragnąć. Zamiast tego działało tu kilka sklepów z książkami ustawionych blisko siebie i o tym właśnie powiedziałem, moim rozmówcom. "Book Palace!" krzyknęli zgodnie, po czym jeden z nich odwiózł mnie na swoim skuterze. Byłem uratowany, a Dominika pochłonięta internetem nawet nie zauważyła, że długo mnie nie było. Zdziwiła ją tylko wiadomość na facebooku od nieznanego Hindusa, którą ostatecznie zignorowała.
Pojazd, którego właściciel uratował mi życie. Od dziś wozi dumnie naklejkę z Polski.



Na następny dzień zaplanowaliśmy wycieczkę do miasta Ajanta by obejrzeć kolejne jaskinie pozostawione w skałach przez dawnych buddystów. Pojechaliśmy najtańszym i najfajniejszym środkiem transportu, odpowiednikiem polskiego PeKaeSa. Bilet taniutki, podróż w tempie właściwym dla leciwego autobusu, po prawie trzech godzinach przejechaliśmy niewielki dystans dzielący Aurangabad i Ajantę. Po obowiązkowym przejściu przez strefę kramów i odmówienia kupna drogocennych kamieni w rewelacyjnych cenach rozpoczęliśmy oglądanie jaskiń. Świetnie zachowane, bardzo się nam podobały. Dla szerszego zobrazowania drogiemu czytelnikowi tego, co widzieliśmy zamieszczam fotografie i odsyłam do odpowiednich źródeł na ten temat.



Ajanta Caves - w środku i na zewnątrz.

Nam też proponowali taką usługę.



Ajanta Caves - c. d.

Pan robi nam na śniadanie samosy.


Wysiadając z autobusu do Ajanty usłyszeliśmy, że kurs powrotny zatrzymuje się tu o godzinie 19-stej. Po powrocie z jaskiń odczekaliśmy około 1,5 godziny do pory odjazdu w nadziei, że kierowca poprzedniego autobusu dobrze przekazał nam to co wiedział. W międzyczasie zrobiło się ciemno i dość chłodno, a my byliśmy właściwie w polu (obiekty muzealne znajdują się kilka kilometrów od miejscowości). Ogarnął nas po raz kolejny lekki niepokój, spotkaliśmy jednak człowieka, który jechał z nami autobusem do Ajanty. Mówił dobrze po angielsku i czekał na ten sam kurs co my. Z nim zrobiło się trochę raźniej. Podróż spędziliśmy na długiej rozmowie o historii, problemach społecznych, problemach kastowych. Opowiadał o tym co go boli. Był to bardzo miły człowiek i jak się okazało pochodził z najniższej kasty tzw. „nietykalnych”. Dzięki uporowi społeczności swojej kasty, z dr Ambedkar’em na czele, udało się niegdyś wywalczyć pewne prawa dla „nietykalnych”. Nasz przyjaciel dzięki temu mógł zostać nauczycielem angielskiego. To dr Ambedkar  zrewolucjonizował życie najniższych kast, dzięki niemu prawo do edukacji dla wszystkich, bez względu na urodzenie, zostało zapisane w konstytucji Republiki Indii. Od tej pory „nietykalni” mogli też wykonywać niektóre zawody. W Europie wszyscy rodzimy się jako wolni ludzie. Mamy wolność wyboru i decydowania o własnym życiu. Vijay, bo tak miał na imię nasz towarzysz podróży, takiego przywileju wcale nie miał. W Indiach istnieje około 10tys kast, które definitywnie nie mogą się między sobą mieszać (przechodzić z jednego do drugiego stanu poprzez małżeństwo). Każda kasta ma swoją określoną rolę w społeczeństwie. Kasty rządzące decydują o wszystkim, również o propagandzie. Vijay opowiadał między innymi, że znany na świecie bohater Mahatma Gandhi zrobił Indiom zdecydowanie więcej złego niż dobrego, a to co o nim słyszymy to tylko propaganda. Jak było naprawdę? - nie wiem, muszę zgłębić ten temat w przyszłości. Przyznaję mu na pewno rację co do propagandy. Również w sprawach Europy wiemy tylko to, co nam powiedzą w mediach, a o tym jaka jest prawda wiedzą tylko nieliczni.

Ostatniego dnia pobytu w Ajancie wyruszyliśmy na podbój jaskiń w miejscowości Ellora. Wydawało się nam, że zobaczymy coś podobnego do tego co było w Ajancie. Ellora jednak to obiekt, który robi ogromne wrażenie. Będąc tam człowiek przestaje wierzyć, że wszystko wykuto niegdyś po prostu w skale. Żałowaliśmy, że mieliśmy tu bardzo mało czasu, bowiem po południu czekała nas podróż do Ahmedabadu. Z wycieczką do Ellory daliśmy się nieźle wykiwać. Właściciel hotelu, w którym się zatrzymaliśmy w Aurangabadzie namówił nas na wynajęcie auta z kierowcą. Zadecydowaliśmy, że raz możemy pozwolić sobie na taki luksus i pozwolić, żeby kierowca „pasł” nas jak owce. Ten sam człowiek z hotelu obiecał też, że przed wyruszeniem do Ellory pomoże nam przy kupnie biletu autobusowego do Ahmedabadu, oczywiście za dodatkowe 100INR… Pomyśleliśmy…OK., niech mu tam będzie na zdrowie. Okazało się, że najdogodniejszy dla nas autobus odjeżdża tego samego dnia, a więc nie zostaniemy kolejnej nocy w hotelu, za który zapłaciliśmy z góry. Zapytałem więc właściciela, czy mógłby nam zwrócić za niewykorzystaną dobę. Było to dla niego absurdalne pytanie. Niestety zameldowaliśmy się hotelu wczesnym rankiem, tak więc wymeldowanie następuje również o tej samej porze. Nie ważne, że nadal był ranek, tylko trochę późniejszy i każdy inny nienastawiony łapczywie na turystów hotel zrozumiałby nasze trzy godziny opóźnienia z check out’em. Gość miał wszystko zaplanowane… Miało być raz nieco drożej, a za to wygodnie i dogodnie. Skończyło się drogo i psychicznie niewygodnie. Oboje z Dominiką stwierdziliśmy, że auto z kierowcą, który nas pilnuje nie pasuje do naszych wolnych dusz. Przechodzimy tu w ogóle praktyczną lekcję asertywności. Jeszcze nie zawsze udaje się nam w stu procentach ujść bez naciągnięcia, a uwierzcie mi, sztuczki, jakich używają miejscowi przedsiębiorcy są mistrzowskie. Co jakiś czas poznajemy nowy, jeszcze bardziej zadziwiający „chłit marketingowy”.







Ellora Caves szokujące swoim ogromem.


Po południu wsiedliśmy do autobusu i popędziliśmy do Ahmedabadu – do miasta, które miało być jednynie przystankiem w podróży.


W niektórych miejscach w Indiach światła palą się tam, gdzie nie są potrzebne...

Nasz hotel nazywał się Chhaya. Warunki niby dobre, ale nie polecamy ze względu na politykę właściciela.

3 komentarze:

  1. Nie pisze się "tyś" tylko "tys.".

    OdpowiedzUsuń
  2. Jakikolwiek znak nas s g postawi czy popelni blad w pisowni I tak czyta sie swietnie!I o to tu przeciez chodzi...korekte tekstu po tym jak zostanie slynny beda Ci robic zawodowcy;-) wiec sie powtorze I rzekne :pisz Greg,pisz!
    Magdalina:-)

    OdpowiedzUsuń