28.01.2016

Singapur - legenda sterylności



Singapur tłumaczy się dosłownie jako "miasto lwa". Ryba u podstawy - bo miasto było niegdyś osadą rybacką.



Na jednej z internetowych stron o tematyce podróżniczej przeczytałem niegdyś, iż polski paszport jej autora odebrany był podczas kontroli na przejściu granicznym w Woodlands między Malezją a Singapurem jako pochodzący co najmniej z księżyca. Sam też zastanawiałem się jeszcze w Polsce jak w ogóle odbierane będą w dalekich zakątkach świata paszporty wydane w naszym małym, nieznanym kraju. Czy np. ktoś przypadkiem nie będzie próbował podważać ich wiarygodności albo stwierdzi, że nie zna wzoru tych dokumentów? Nic bardziej mylnego! W każdym paszporcie jest zapis, że ważny jest on na wszystkie kraje świata, zaś pracownicy przejść granicznych mają z takimi dokumentami do czynienia na co dzień i nikogo nie dziwi pochodzenie paszportu. Nawet przekraczając jakiś czas później granicę Kambodży usłyszeliśmy od pogranicznika na widok samych okładek naszych dokumentów "Polszka!". Widocznie autor opowieści o księżycowych paszportach odczuł potrzebę podkolorowania swoich wspomnień.
Jak już czytelnik może zauważył lubię w temacie pokonywania granic się nieco rozwijać. Przekraczanie granicy kraju, którego nie znamy zawsze niesie za sobą pewne emocje, niepewność i zagadki. Nowa waluta, nowy język, nowe zwyczaje, często nowe smaki lub inne stężenie kurzu w powietrzu. Same punkty kontroli  zorganizowane są w przeróżny sposób. Widzieliśmy wcześniej chaotyczne przejścia graniczne między Indiami i Nepalem, teraz widzieliśmy sterylne przejście Woodlands. Rozmiarem przypomina ono trochę lotnisko, a kiedy rozpocznie się procedurę należy przygotować się na kilkunastominutowy marsz po długich korytarzach. Tę samą drogę pokonują codziennie ludzie którzy pracują w Singapurze, a mieszkają np. w przygranicznym Johor Bahru. Specjalnie dla nich wprowadzono tutaj odprawę komputerową, niewymagającą obecności oficera imigracyjnego. Odprawa dokonuje się w boksach wielkości basenowej przebieralni, petent wkłada paszport do skanera, w tym czasie komputer robi mu zdjęcie po czym stwierdza tożsamość i już przed delikwentem otwierają się drzwiczki po drugiej stronie.
Przy przekraczaniu tej granicy mieliśmy pewną przygodę. Maszerując korytarzem widzieliśmy około dwudziestu tablic informacyjnych, że w Singapurze zabrania się posiadania przy sobie jakiejkolwiek broni. Na obrazkach figurowały również puszeczki z gazem pieprzowym, który, jako zbędny balast, ale jednak posiadaliśmy. Nigdzie nie było kosza na śmieci, w którym moglibyśmy naszą broń zostawić. Poszliśmy dalej, lecz świadomi, że łamanie prawa w Singapurze to nie przelewki chcieliśmy zgłosić, że mamy coś czego mieć nie powinniśmy. Przy prześwietleniu bagażu nie dano nam jednak dojść do słowa bowiem zainteresowano się (zresztą już nie po raz pierwszy) moim ogromnym surwiwalowym nożem. Mało tego, wezwano nawet przez radio oficera starszego stopniem, który miał zbadać docelowe przeznaczenie narzędzia. Zwierzchnik ogłosił w końcu werdykt, że nóż służyć ma o dziwo do surwiwalu, a nie do przemocy. Skończyło się na uśmiechach, a o gazie więcej nie wspominaliśmy.

Ozdoby noworoczne


Co o Singapurze słyszałem? - to malutkie państwo o niezwykle surowym prawie, gdzie wszelkie, nawet najmniejsze występki karane są wysokimi mandatami, więzieniem i karą chłosty, a za posiadanie narkotyków czy broni grozi tu kara śmierci. Na ulicach jest sterylnie czysto, a wszelkie łamanie przyjętych odgórnie zasad, w tym również zaśmiecanie kraju, karane jest grzywną. Nawet żucie gumy jest zakazane, ponieważ w przeszłości miasto wydawało zbyt duże pieniądze na usuwanie  ich pozostałości z chodników.
Singapur jaki zastaliśmy? -  Zawitaliśmy tu akurat podczas święta chińskiego nowego roku, co oznaczało, że większość obywateli, prawdopodobnie włącznie ze służbami czystości, nie pracowała. A po licznych noworocznych paradach ulice poziomem śmieci przypominały nieco obrazki znane wszystkim z festiwali muzycznych. I tak oto w naszych oczach upadł mit o Singapurskiej sterylności. Jako posiadacze broni obaliliśmy również inny mit...

Mariamman


„Co jeszcze moglibyśmy zrobić dla turystów? „- brzmiał jeden ze sloganów reklamowych miasta. Atrakcji turystycznych w Singapurze jest na prawdę dużo. Tak dużo, a tak drogich, że postanowiliśmy większość z nich ominąć, zafundowawszy sobie tylko te niepłatne. Wybraliśmy nasz ulubiony sposób zwiedzania miast: szwędaczka. Wyszło świetnie. Dominika koniecznie chciała zobaczyć hinduistyczną świątynię Mariamman oraz najważniejszą buddyjską świątynię w Singapurze (Buddha Tooth Relic Temple). W jej wnętrzu przechowywana jest jedna  z najcenniejszych, o ile nie najcenniejsza relikwia: ząb Buddy. Cała świątynia wprost ocieka bogactwem, we wnętrzu dominują dwa kolory: czerwony i złoty, a na dachu mieści się piękny ogród. W związku z chińskim nowym rokiem trafiliśmy tu na tłumy wiernych składających obfite ofiary przy złotych figurkach buddy. Na jednych z poziomów umieszczona jest najpiękniejsza komnata - ta ze wspomnianą wcześniej relikwią - zębem Buddy.
Świątynia Zęba Buddy




...a w środku miliony malutkich figurek Buddy




Ząb Buddy jest tak święty, że nie można go fotografować i kamerować, lecz dla mnie, obywatela spod godła białego orła w koronie zabrzmiało to tylko jak wyzwanie.  Zawiesiłem aparat na szyi, jedno głośne kaszlnięcie i aparat już filmował. Podeszliśmy z Dominiką do relikwii obwieszonej złotem i przystanąwszy na kilka sekund dyskutowaliśmy, że ząb jak ząb, ale na ludzki ząb to jakiś taki przyduży. Kiedy kaszlnąłem po raz drugi aby wyłączyć nagrywanie, dolatująca do naszych uszu medytacyjna muzyka nagle ucichła, a z tylnej części sali usłyszeliśmy krzyki strażników. A więc jednak złapali przemądrzałych Polaków na łamaniu zasad... Odwracając się szybko na pięcie zdążyłem jeszcze wyłączyć aparat,  oczami zaś wyobraźni widziałem już jak strażnicy chowają do plastikowego woreczka kartę pamięci jako dowód, pozwalający na ukaranie mnie przez zdzielenie w plecy ratanową pałką. Minęło kilka kolejnych sekund i właściwie nic się dalej nie stało, prócz tego, że Ząb Buddy został ukryty za roletą. Spojrzeliśmy na zegarek, była to po prostu godzina zamknięcia świątyni dla odwiedzających.

ogród na dachu świątyni



Pod wieczór udaliśmy się jeszcze na poszukiwania Down Town - dzielnicy singapurskich drapaczy chmur. Sam nie przypominałem sobie w tamtym momencie czy widziałem wcześniej w Europie budowlę wyższą od Pałacu Kultury i Nauki w Warszawie, więc zobaczenie dzielnicy zbudowanej z samych drapaczy chmur wydało się bardzo interesujące. Idąc i patrząc przed siebie, a nie w górę nawet nie zauważyliśmy kiedy znaleźliśmy się w samym centrum poszukiwanej dzielnicy.
Najfajniejszy widok na kompozycję kilkunastu wieżowców różniących się od siebie strukturą kolorem oraz wysokością można zobaczyć z Marina Bay. Panorama jest tak miła dla oka, że spędziliśmy na jej podziwianiu kolejne dwie godziny.


rzut okiem w stronę nieba


nocne widoki w Marina Bay

miejski ogród botaniczny podczas pokazu gry świateł


Wracając do naszego guesthause’u natrafiliśmy jeszcze na zwijającą się już imprezę z okazji chińskiego nowego roku. Żałowaliśmy wtedy, że z całego tego święta w Singapurze zobaczyliśmy tylko "posylwestrowy" bałagan. Nie zdawaliśmy sobie wtedy jednak sprawy co czekało na nas kilkaset kilometrów dalej za dni kilka (ale o tym kiedy indziej).


Chiński Nowy Rok


Następnego dnia mieliśmy w planach o wiele zwiedzić więcej niż faktycznie zobaczyliśmy. Atrakcji w Singapurze jest na prawdę masa, oczywiście wszystkie bardzo drogie, podobnie jak i sam pobyt w państwie-mieście. Ograniczyliśmy się do Muzeum Narodowego oraz... ponownego odwiedzenia Down Town, tym razem za dnia.

Singapore Art Museum



motyw "dekoltu murarza" zaistniał w sztuce dużo wcześniej niż powszechnie się sądzi




Marina Bay za dnia



Wieczorem mieliśmy wsiąść na prom do Indonezji. Kwotę na bilet metro/prom mieliśmy odliczoną z górką tak, aby zostało kilka monet na pamiątkę. Niestety wszystkie centy zostały w automacie biletowym Singapurskiego metra. Mało tego, zabrakło nawet na bilet na prom. Gdy po usilnych poszukiwaniach nie znaleźliśmy w pobliżu żadnego czynnego kantoru lub bankomatu kasjerka zlitowała się nad nami i sama dołożyła nam brakującą kwotę oznajmiając z uśmiechem "kochani, to przecież tylko 2 dolary <singapurskie>!”.


Chwilę później płynęliśmy na podbój nieznanych lądów: Indonezji.



smok plujący pomarańczami






od pewnego czasu do zwiedzania dołączyliśmy sobie zabawę, polegającą na fotografowaniu osób, które przybierały komiczne dla nas pozy do zdjęć na tle atrakcji turystycznych...

jakoś po godz 18...