|
Singapur tłumaczy się dosłownie jako "miasto lwa". Ryba u podstawy - bo miasto było niegdyś osadą rybacką. |
Na jednej z internetowych stron o tematyce podróżniczej przeczytałem
niegdyś, iż polski paszport jej autora odebrany był podczas kontroli na
przejściu granicznym w Woodlands między Malezją a Singapurem jako pochodzący co
najmniej z księżyca. Sam też zastanawiałem się jeszcze w Polsce jak w ogóle
odbierane będą w dalekich zakątkach świata paszporty wydane w naszym małym,
nieznanym kraju. Czy np. ktoś przypadkiem nie będzie próbował podważać ich
wiarygodności albo stwierdzi, że nie zna wzoru tych dokumentów? Nic bardziej
mylnego! W każdym paszporcie jest zapis, że ważny jest on na wszystkie kraje
świata, zaś pracownicy przejść granicznych mają z takimi dokumentami do
czynienia na co dzień i nikogo nie dziwi pochodzenie paszportu. Nawet
przekraczając jakiś czas później granicę Kambodży usłyszeliśmy od pogranicznika
na widok samych okładek naszych dokumentów "Polszka!". Widocznie
autor opowieści o księżycowych paszportach odczuł potrzebę podkolorowania
swoich wspomnień.
Jak już czytelnik może zauważył lubię w temacie pokonywania
granic się nieco rozwijać. Przekraczanie granicy kraju, którego nie znamy
zawsze niesie za sobą pewne emocje, niepewność i zagadki. Nowa waluta, nowy
język, nowe zwyczaje, często nowe smaki lub inne stężenie kurzu w powietrzu.
Same punkty kontroli zorganizowane są w
przeróżny sposób. Widzieliśmy wcześniej chaotyczne przejścia graniczne między
Indiami i Nepalem, teraz widzieliśmy sterylne przejście Woodlands. Rozmiarem
przypomina ono trochę lotnisko, a kiedy rozpocznie się procedurę należy
przygotować się na kilkunastominutowy marsz po długich korytarzach. Tę samą
drogę pokonują codziennie ludzie którzy pracują w Singapurze, a mieszkają np. w
przygranicznym Johor Bahru. Specjalnie dla nich wprowadzono tutaj odprawę
komputerową, niewymagającą obecności oficera imigracyjnego. Odprawa dokonuje
się w boksach wielkości basenowej przebieralni, petent wkłada paszport do
skanera, w tym czasie komputer robi mu zdjęcie po czym stwierdza tożsamość i
już przed delikwentem otwierają się drzwiczki po drugiej stronie.
Przy przekraczaniu tej granicy mieliśmy pewną przygodę. Maszerując
korytarzem widzieliśmy około dwudziestu tablic informacyjnych, że w Singapurze
zabrania się posiadania przy sobie jakiejkolwiek broni. Na obrazkach figurowały
również puszeczki z gazem pieprzowym, który, jako zbędny balast, ale jednak
posiadaliśmy. Nigdzie nie było kosza na śmieci, w którym moglibyśmy naszą broń
zostawić. Poszliśmy dalej, lecz świadomi, że łamanie prawa w Singapurze to nie
przelewki chcieliśmy zgłosić, że mamy coś czego mieć nie powinniśmy. Przy
prześwietleniu bagażu nie dano nam jednak dojść do słowa bowiem zainteresowano
się (zresztą już nie po raz pierwszy) moim ogromnym surwiwalowym nożem. Mało
tego, wezwano nawet przez radio oficera starszego stopniem, który miał zbadać
docelowe przeznaczenie narzędzia. Zwierzchnik ogłosił w końcu werdykt, że nóż
służyć ma o dziwo do surwiwalu, a nie do przemocy. Skończyło się na uśmiechach,
a o gazie więcej nie wspominaliśmy.
|
Ozdoby noworoczne |
Co o Singapurze słyszałem? - to malutkie państwo o niezwykle
surowym prawie, gdzie wszelkie, nawet najmniejsze występki karane są wysokimi
mandatami, więzieniem i karą chłosty, a za posiadanie narkotyków czy broni
grozi tu kara śmierci. Na ulicach jest sterylnie czysto, a wszelkie łamanie przyjętych
odgórnie zasad, w tym również zaśmiecanie kraju, karane jest grzywną. Nawet
żucie gumy jest zakazane, ponieważ w przeszłości miasto wydawało zbyt duże
pieniądze na usuwanie ich pozostałości z
chodników.
Singapur jaki zastaliśmy? - Zawitaliśmy tu akurat podczas święta
chińskiego nowego roku, co oznaczało, że większość obywateli, prawdopodobnie włącznie
ze służbami czystości, nie pracowała. A po licznych noworocznych paradach ulice
poziomem śmieci przypominały nieco obrazki znane wszystkim z festiwali
muzycznych. I tak oto w naszych oczach upadł mit o Singapurskiej sterylności. Jako
posiadacze broni obaliliśmy również inny mit...
|
Mariamman |
„Co jeszcze moglibyśmy zrobić dla turystów? „- brzmiał jeden
ze sloganów reklamowych miasta. Atrakcji turystycznych w Singapurze jest na
prawdę dużo. Tak dużo, a tak drogich, że postanowiliśmy większość z nich
ominąć, zafundowawszy sobie tylko te niepłatne. Wybraliśmy nasz ulubiony sposób
zwiedzania miast: szwędaczka. Wyszło świetnie. Dominika koniecznie chciała
zobaczyć hinduistyczną świątynię Mariamman oraz najważniejszą buddyjską
świątynię w Singapurze (Buddha Tooth Relic Temple). W jej wnętrzu przechowywana
jest jedna z najcenniejszych, o ile nie
najcenniejsza relikwia: ząb Buddy. Cała świątynia wprost ocieka bogactwem, we
wnętrzu dominują dwa kolory: czerwony i złoty, a na dachu mieści się piękny
ogród. W związku z chińskim nowym rokiem trafiliśmy tu na tłumy wiernych
składających obfite ofiary przy złotych figurkach buddy. Na jednych z poziomów
umieszczona jest najpiękniejsza komnata - ta ze wspomnianą wcześniej relikwią -
zębem Buddy.
|
Świątynia Zęba Buddy |
|
...a w środku miliony malutkich figurek Buddy |
Ząb Buddy jest tak święty, że nie można go fotografować i
kamerować, lecz dla mnie, obywatela spod godła białego orła w koronie
zabrzmiało to tylko jak wyzwanie.
Zawiesiłem aparat na szyi, jedno głośne kaszlnięcie i aparat już
filmował. Podeszliśmy z Dominiką do relikwii obwieszonej złotem i przystanąwszy
na kilka sekund dyskutowaliśmy, że ząb jak ząb, ale na ludzki ząb to jakiś taki
przyduży. Kiedy kaszlnąłem po raz drugi aby wyłączyć nagrywanie, dolatująca do
naszych uszu medytacyjna muzyka nagle ucichła, a z tylnej części sali
usłyszeliśmy krzyki strażników. A więc jednak złapali przemądrzałych Polaków na
łamaniu zasad... Odwracając się szybko na pięcie zdążyłem jeszcze wyłączyć
aparat, oczami zaś wyobraźni widziałem
już jak strażnicy chowają do plastikowego woreczka kartę pamięci jako dowód,
pozwalający na ukaranie mnie przez zdzielenie w plecy ratanową pałką. Minęło
kilka kolejnych sekund i właściwie nic się dalej nie stało, prócz tego, że Ząb
Buddy został ukryty za roletą. Spojrzeliśmy na zegarek, była to po prostu
godzina zamknięcia świątyni dla odwiedzających.
|
ogród na dachu świątyni |
Pod wieczór udaliśmy się jeszcze na poszukiwania Down Town -
dzielnicy singapurskich drapaczy chmur. Sam nie przypominałem sobie w tamtym
momencie czy widziałem wcześniej w Europie budowlę wyższą od Pałacu Kultury i
Nauki w Warszawie, więc zobaczenie dzielnicy zbudowanej z samych drapaczy chmur
wydało się bardzo interesujące. Idąc i patrząc przed siebie, a nie w górę nawet
nie zauważyliśmy kiedy znaleźliśmy się w samym centrum poszukiwanej dzielnicy.
Najfajniejszy widok na kompozycję kilkunastu wieżowców
różniących się od siebie strukturą kolorem oraz wysokością można zobaczyć z
Marina Bay. Panorama jest tak miła dla oka, że spędziliśmy na jej podziwianiu
kolejne dwie godziny.
|
rzut okiem w stronę nieba |
|
nocne widoki w Marina Bay |
|
miejski ogród botaniczny podczas pokazu gry świateł |
Wracając do naszego guesthause’u natrafiliśmy jeszcze na
zwijającą się już imprezę z okazji chińskiego nowego roku. Żałowaliśmy wtedy,
że z całego tego święta w Singapurze zobaczyliśmy tylko
"posylwestrowy" bałagan. Nie zdawaliśmy sobie wtedy jednak sprawy co
czekało na nas kilkaset kilometrów dalej za dni kilka (ale o tym kiedy
indziej).
|
Chiński Nowy Rok |
Następnego dnia mieliśmy w planach o wiele zwiedzić więcej
niż faktycznie zobaczyliśmy. Atrakcji w Singapurze jest na prawdę masa,
oczywiście wszystkie bardzo drogie, podobnie jak i sam pobyt w państwie-mieście.
Ograniczyliśmy się do Muzeum Narodowego oraz... ponownego odwiedzenia Down
Town, tym razem za dnia.
|
Singapore Art Museum |
|
motyw "dekoltu murarza" zaistniał w sztuce dużo wcześniej niż powszechnie się sądzi |
|
Marina Bay za dnia |
Wieczorem mieliśmy wsiąść na prom do Indonezji. Kwotę na
bilet metro/prom mieliśmy odliczoną z górką tak, aby zostało kilka monet na
pamiątkę. Niestety wszystkie centy zostały w automacie biletowym Singapurskiego
metra. Mało tego, zabrakło nawet na bilet na prom. Gdy po usilnych
poszukiwaniach nie znaleźliśmy w pobliżu żadnego czynnego kantoru lub bankomatu
kasjerka zlitowała się nad nami i sama dołożyła nam brakującą kwotę oznajmiając z uśmiechem "kochani, to przecież tylko 2 dolary <singapurskie>!”.
Chwilę później płynęliśmy na podbój nieznanych lądów:
Indonezji.
|
smok plujący pomarańczami |
|
od pewnego czasu do zwiedzania dołączyliśmy sobie zabawę, polegającą na fotografowaniu osób, które przybierały komiczne dla nas pozy do zdjęć na tle atrakcji turystycznych... |
|
jakoś po godz 18... |
|