16.12.2015

Kuala Lumpur - gorący oddech ulgi.

Kuala Lumpur

Po czterogodzinnym nocnym locie wylądowaliśmy w Kuala Lumpur. Przy odprawie paszportowej mieliśmy wątpliwości co do pozwolenia na wstęp do Malezji, bowiem pracownik obsługi AirAsia na lotnisku w Kalkucie, z którego startowaliśmy pytał czy mamy wizy do Malezji. Z mojej wiedzy wynikało, że obywatele Rzeczpospolitej Polskiej żadnych wiz do tego kraju nie potrzebują, ale jak powszechnie wiadomo, przepisy imigracyjne czasem się zmieniają, więc pracownik zasiał w nas niepewność. Po przylocie odprawa w biurze imigracyjnym nastąpiła bez żadnych komplikacji, a jak się później dowiedzieliśmy od jednego z mieszkańców stolicy tego pięknego kraju, Malezja, mimo że muzułmańska, jest bardzo liberalna wobec przybyszy i obywatele wszystkich krajów świata mają prawo pobytu przez 90 dni przy każdym przekroczeniu granicy Malezji.Wsiadając do samolotu w Kalkucie w naszych głowach czaiła się myśl: no teraz to zaczną się wakacje! Indie i Nepal trochę nas wymęczyły przez podejście społeczeństwa do turystów oraz przez pogodę, liczyliśmy przecież na słoneczne lato podczas polskiej zimy, a była najdalej wiosna, do tego często pochmurna.
Chinatown - dzielnica w której zamieszkaliśmy na kilka dni.

Wcześniej o ogromnych lotniskach tylko słyszałem. Wsiadając/ wysiadając z samolotu trzeba przygotować się na niezły marsz.

Na lotnisku wsiedliśmy do autobusu zmierzającego do centrum Kuala Lumpur. Przejście z klimatyzowanego lotniska do klimatyzowanego autobusu stojącego w cieniu było na tyle szybkie, że nie odczuliśmy wtedy jeszcze gorącego równikowego klimatu. W czasie godzinnej podróży podziwiałem europejski standard utrzymania malezyjskich dróg, przysypiając od czasu do czasu, mieliśmy bowiem za sobą niewygodną noc w samolocie, w którym nawet idealne z założenia stewardessy miały pod koniec lotu "śpiochy" w oczach i nieco rozwichrowane fryzury.
Przy centrum miasta obudził mnie donośny głos kierowcy. Krzyczał, że niektóre osoby muszą przesiąść się teraz do taksówki. Zapachniało mi wtedy całym azjatyckim podejściem do białych i na wszelki wypadek udałem, że śpię. Wysiadło kilku naszych zachodnich sąsiadów, a autobus chwilę później zatrzymał się na przystanku w samym centrum stolicy. I wtedy stało się. Wszystkie indyjskie zimowe upały okazały się niczym w porównaniu z upałem równikowym. Gorące 40stopni! O godzinie 8:30 lokalnego czasu upał uderzył i przypomniał uczucie gdy otwiera się piekarnik przy pieczeniu ciasta, z tą różnicą, że gdy z piekarnika wyciągamy ciasto zaraz go zamykamy i jest po wszystkim. Moja pierwsza myśl w tamtej chwili: o k...a ale gorąco, ale wilgotno, zaraz umrę na serce! Planowane poszukiwanie hotelu zamieniliśmy w jednej chwili na poszukiwanie sklepu z zimnymi napojami. Po zakupie lodowatej wody wszystkie zmysły jednak powróciły na swoje orbity, a upał, cóż... z dwoma wyjątkami przebywania na wysokości powyżej 1000m n.p.m. towarzyszył nam już do końca naszej wycieczki, czyli od 16 lutego do 8 maja. Da się przyzwyczaić, o ile człowiek wypracuje sobie pewne nawyki, ale u mnie wiązało się to ostatecznie z utratą wagi ciała i to o jakieś 8kg.

Zaawansowany modernizm.

Hotel znaleźliśmy najlepszy w okolicy. Najlepszy, ponieważ tani i przyjemny. W czasie naszej długiej podróży wyrobiliśmy sobie pewne stałe metody wyszukiwania schronienia. Metoda zwykle stosowana to: chodzimy i szukamy bo mamy dużo czasu, a mniej funduszy. Różni się ona od sytuacji odwrotnej, czyli kiedy większość turystów ma mało czasu, a więcej funduszy. W takim wypadku o nocleg turysta powinien zadbać wcześniej,  rezerwując go np. przez internet, zwykle z taksówkowym transferem z lotniska czy dworca. Nas jednak nie stać na takie wybryki i szukamy przeważnie hotelu na pieszo i powoli, w strefie, którą uprzednio określamy sobie na podstawie danych z przewodników, porad napotkanych po drodze podróżników czy ulubionego programu GPS.

Tym razem wybraliśmy hostel Grocer’s Inn bo z najtańszych noclegowni w okolicy jako jedyny był po prostu przyjemny.W recepcji zazwyczaj siedziała pani, służąca zawsze dobrą radą, a jeśli skończyły się jej dobre rady, wyśpiewywała dźwięcznym głosem po angielsku, niczym najlepsza przyjaciółka hasła w stylu „bawcie się dobrze!”, „uważajcie na siebie i swoje portfele!”. Miłych zdań czasem nie było końca, kończyły się dopiero gdy zamykaliśmy za sobą wyjściowe drzwi wychodząc na miasto. Hostel Grocer’s Inn zdecydowanie wart jest rekomendacji, a szczególnie polecamy zajmowany przez nas pokój, którego mimo przecieku podczas równikowej ulewy nie chcieliśmy zamienić na żaden inny. Dominice szczególnie spodobało się ogromne wygodne łóżko będące na wyposażeniu pokoju. Cały lokal posiadał specyficzny przyjazny klimat. Mimo, że wchodziło się do niego jak do starej kamienicy, na drugim piętrze mieliśmy wrażenie, że mieszkaliśmy w małym domku gdzieś na dachu. Zamiast korytarza była tam otwarta, lecz zadaszona przestrzeń. I jako wisienka na torcie: obok naszych drzwi stała bardzo wydajna lodówka!

Przed odespaniem nocnej podróży wybraliśmy się jeszcze na posiłek. Trafiliśmy do osobliwej w naszym odczuciu, a tak naprawdę zwykłej, klasycznej azjatyckiej restauracji. Była to wypełniona stolikami spora hala z tysiącem obracających się wiatraków pod sufitem, a dookoła, przy ścianach rozstawionych było kilkanaście minikuchni z chińskimi potrawami (byliśmy w Chinatown, zresztą mniejszość chińska w tej części świata stanowi na oko większość). Naturalnie wszystko co zamówiliśmy było przepyszne, a chcąc spróbować jak najwięcej kulinarnych pyszności zamawialiśmy różne potrawy, przy wyborze kierując się zazwyczaj wzrokiem. Z napojów w tym nieznośnym upale jak dla mnie wygrywała mrożona herbata z limonką z lodem, znana tu jako „Ice Teh”.
W Malezji po raz pierwszy przestaliśmy bać się lodu w napojach. O lodzie i w ogóle o wodzie pitnej w Azji naczytaliśmy i nasłyszeliśmy się wiele, że woda niezdatna jest do picia, że występują w niej pasożyty i inne świństwa. Wychodząc z lotniska w Mumbaju mieliśmy w plecakach po butelce wody popularnej polskiej marki z Beskidu Żywieckiego. Butelki naturalnie po kilkunastu godzinach opustoszały, przez kilkadziesiąt kolejnych indyjskich godzin piliśmy colę i wodę gazowaną. Następnie... machnęliśmy na to ręką, choć zimnej kranowej w Indiach nie piliśmy ani razu, no może podczas mycia zębów, często kupowaliśmy wodę wątpliwego pochodzenia bo innej w chwili potrzeby nie było.  Z uśmiechem wspominam miny ludzi w Mumbajskim „hotelu”, kiedy po umyciu zębów płukałem je wodą Żywiec. Te wszystkie azjatyckie zarazki, o których mówi się w Europie i tak jak będą chciały to znajdą sobie drogę wejścia do organizmu, otworów w ciele mamy wszakże o wiele więcej niż ten  jeden gębowy. Przecież oprócz picia sterylnej wody oddychamy tym samym co tutejsi powietrzem, jemy te same potrawy przygotowywane w tych samych czarnych od zaschłego tłuszczu kuchniach, depczemy te same drogi.

Wracając do chłodnych napojów w Malezji, kiedy poprosimy mrożoną herbatę na miejscu dostajemy pełen lodu kufelek ze słomką a w nim trzy centymetry mocnej herbaty i dwucentymertowej średnicy owoc limonki. Produkt po porządnym wymieszaniu daje orzeźwienie i radość przez następne pół godziny. Kiedy zaś poprosimy o to samo na wynos otrzymamy opisany artykuł w plastikowym woreczku z wystającą słomką i tasiemką, którą możemy zawiesić na wskazującym palcu, na haczyku w autobusie, pod kierownicą skutera lub gdziekolwiek indziej gdzie nam się tylko spodoba.
Prócz herbaty można zamówić też mrożoną kawę. I tu ważna uwaga, zamawiając „ice nescofe” wszystko jest w porządku, dostajemy miłą mrożoną kawę z mlekiem. Za to zamawiając „ice coffe” można się zdziwić jej intensywnością. Będąc miłośnikiem kawy o silnym stężeniu zwykle nie radziłem sobie z mocnym jak siekiera kufelkiem...

Po południu wybraliśmy się na wycieczkę po mieście. Bez konkretnego celu wsiedliśmy do miejskiego autobusu darmowej linii "pink line", aby po prostu się przemieścić po centrum, a następnie odwiedziliśmy kilka wielkich sklepów. Dla mnie najważniejszy był ten z gitarami, za to Dominika zachwycała się nagromadzeniem sklepów znanych podobno na świecie marek, z których na szczęście ani jednej nie mogę sobie teraz przypomnieć.

Monorail

Pałac Sułtana Abdula Samada

Nagle nad naszymi głowami przeleciały wagoniki kolejki Monorail - działa ona na zasadzie metra, z tym że umieszczona jest kilkanaście metrów nad ziemią i sunie po jednej betonowej szynie. Naturalnie w tej samej chwili zapragnęliśmy tym cudem techniki się przejechać. Zwiedzanie stolicy Malezji z  perspektywy piętnastu metrów nad ziemią jest podobno ekscytujące, nam jednak trafił się wtedy równikowy deszczyk, który swoją intensywnością przypomina polską gwałtowną burzę w upalny dzień i zbyt wiele przez okna nie zobaczyliśmy, udało się jednak uniknąć przemoczenia. Deszczyk przy okazji obniżył temperaturę powietrza o jakieś 10 stopni i uczynił nasz dalszy spacer po mieście przyjemnym. Odwiedziliśmy bazarek na peryferiach zaopatrując się w wielki worek egzotycznych owoców różnej maści sprzedawanych tu po nieturystycznych cenach. Smak owoców jest nie do opisania, próbowanie ich w europie można porównać tylko do picia ciepłego, rozgazowanego piwa - smak niby jest podobny, ale wrażenie zupełnie odmienne od pożądanego. Moja więc rada: pojechać, zobaczyć, spróbować.

Zdjęcie może trochę się nie udało bo autorowi już ciekła ślinka...

A na ten widok ślinka cieknie szczególnie intensywnie!

Na trasie naszej miejskiej wędrówki napotkaliśmy sklepik dobrze zaopatrzony w alkohol i po upewnieniu się, że w muzułmańskiej Malezji na ulicach nie ma jednak prohibicji nasz spacerek zaczął przybierać coraz weselszy wymiar.
Dotarliśmy wkrótce pod Petronas Towers - dwie wieże stanowiące symbol Kuala Lumpur. Zrobiliśmy sto zdjęć w różnych pozach i kombinacjach, a następnie wybiła godzina 22 i przy jednym z wyjść włączył się niesamowity pokaz fontann, muzyki i świetlnej iluminacji. Niezwykłość widowiska niewątpliwie podkreślało wciąż rosnące stężenie złotego trunku w naszych organizmach.

Symbol Kuala Lumpur - Petronas Towers

Kolejnego dnia wybraliśmy się taniutką kolejką podmiejską aby obejrzeć Batu Caves, piękne ogromne jaskinie zagospodarowane w hinduski sposób. Kompleks stanowi jedną z głównych atrakcji turystycznych miasta i składa się z dwóch głównych jaskiń, z których jedna wypełniona jest instalacją przedstawiającą scenki hinduskiej tradycji z udziałem hinduistycznych bóstw. Do drugiej jaskini, której wejścia strzeże niespełna 43-metrowy posąg hinduistycznego boga Murugana, prowadzą 272 schody, które służą również miejscowym jako treningowa bieżnia. W jej wnętrzu zastaliśmy kilka małych świątyń.


Instalacje w pierwszej z jaskiń

Jest taka hinduistyczna tradycja, że świątynie buduje się wszędzie tam gdzie natura wcześniej zbudowała coś niesamowitego.

Murugan pilnujący wejścia do jaskini.

Podczas podróży powrotnej wypatrzyliśmy w turystycznym folderze, że przy jednej ze stacji kolejki miejskiej znajduje się jakaś piramida. Pojechaliśmy tam, lecz piramidy nie znaleźliśmy, musiała być dobudówką do jakiegoś hotelu. Znaleźliśmy za to hipermarket a w nim sushi w wieczornej wyprzedaży. Jakaż była nasza radość w tamtej chwili! Wykupiliśmy tego tyle ile zmieściło się do plecaka bo akurat byliśmy porządnie wygłodzeni po całym dniu ciężkiej "pracy" (tak żartobliwie nazywaliśmy zwiedzanie).
W czasie pobytu w Kuala Lumpur odwiedziliśmy jeszcze miejskie planetarium. Spodziewałem się tam nie wiadomo czego bo przecież Malezja prowadzi własne programy kosmiczne, a tym czasem projekcje w olsztyńskim planetarium, które jako zapalony młody astronom niejednokrotnie widziałem 15 lat temu były na dużo wyższym poziomie technicznym i jakościowym. Natomiast sam pokaz oraz wystawa astronomiczno-astronautyczna znajdująca się w tym samym budynku były bardzo interesujące.
Byliśmy bardzo zdziwieni gdy przed wejściem do planetarium kazano nam zostawić przed wejściem wszystkie butelki z napojami. Dowiedzieliśmy się później, że nie można w tym kraju jeść ani pić w żadnym wnętrzu użyteczności publicznej.

Zaliczyliśmy też ogród botaniczny, bardzo ciekawy bo na niewielkiej powierzchni zgromadzono wiele z występujących w tym klimacie gatunków roślin.



Byliśmy również w Narodowym Meczecie, który sam wizualnie może nie był zbyt atrakcyjny, bo muzułmanie nie mają żadnego wizerunku Allacha i nie przyozdabiają swoich świątyń. Natomiast pobyt sam w sobie był ekscytujący bo nigdy wcześniej w żadnym meczecie nie byliśmy, a przy tym dowiedzieliśmy się kilku ciekawostek o Islamie od przebywających tam na stałe przewodników.

Meczet i jego skromne wnętrze. W przerwie między modlitwami.

Wchodząc do Meczetu obowiązuje stosowny ubiór. Dominika skomponowała go z własnych zasobów, mój jest pożyczony.
Oglądając to zdjęcie po powrocie żałowaliśmy, że nie kupiliśmy na pamiątkę burki.


Na stopa

Naszym następnym punktem podróży miał być Singapur - malutkie państwo będące ważnym punktem handlowym na mapie świata. Postanowiliśmy wybrać się tam za pomocą najpiękniejszego sposobu podróżowania czyli na stopa. Gdzieś tam słyszeliśmy, że autostop w Malezji generalnie nie funkcjonuje, że ludzie nie wiedzą o co w tym chodzi i nie zabierają ludzi z ulicy. Ale co tam, my nie damy rady? Podobne opowieści słyszeliśmy o autostopie we Włoszech, że niby jest oficjalnie zakazany, jednak miejscowi kierowcy zabierają autostopowiczów tłumacząc potem "zabrałem was bo przecież nikt inny by się nie zatrzymał". Wyjechaliśmy kolejką kawałek za miasto i ustawiliśmy się przy wjeździe na autostradę. Chwilę później zatrzymał się mały samochodzik z dwoma chłopakami w środku. Koledzy usilnie próbowali wytłumaczyć nam, że nikt nas do Singapuru nie podwiezie. Tłumacząc stali przy nas dobre 20 minut skutecznie blokując nam możliwość łapania okazji. Okłamaliśmy ich w końcu, że nas przekonali i że wobec tego wybieramy się z powrotem na dworzec kolejowy po czym... po przejściu kilkudziesięciu metrów zatrzymał się przy nas kierowca, który tankując wcześniej na pobliskiej stacji widział naszą kartkę z napisem "Singapore". Podróż była dość ciekawa - samochodem podróżowała trzyosobowa muzułmańska rodzina: mąż, żona i noworodek, bez fotelika rzecz jasna. Naszą szczególną uwagę zwrócił sposób w jaki rozmawialiśmy cały czas z mężem nieznającym angielskiego: całą treść tłumaczyła żona w czarnej burce, która przy tym kompletnie nie włączała się do rozmowy. Trzy godziny później byliśmy przy przejściu granicznym Woodlands.

Uliczni handlarze po godzinach. Wyobraźcie sobie, że przedstawicieli różnych narodów na tym zdjęciu jest tyle samo co widocznych twarzy. Tak, wiem... Polak wypada nieco blado na tle pozostałych...
Kuala Lumpur w naszych wspomnieniach to fantastyczne, słoneczno-burzowe miasto, w którym podczas opadów można przejść pod arkadami 200 i więcej metrów bez zamoczenia czubka nosa wśród niezliczonych ulicznych restauracji, działających bez lokalu, od A do Z na ulicy. To również miasto kontrastów, gdzie obok dzielnic z pięknymi wieżowcami, szybkich kolejek miejskich i kolejki Monorail istnieją na peryferiach dzielnice bardzo zaniedbane. Metropolia okazała się również ogromnym tyglem kulturowym, kolorowe dzielnice Little India oraz China Town stanowią tutaj swego rodzaju państwa w państwie. Widzieliśmy też wielu białych, niewyglądających jak turyści, a raczej jak pracownicy korporacji. Także wśród samych Azjatów zauważyć się dało wiele różnych nacji, byli tu Chińczycy, Hindusi, Nepalczycy, Kambodżanie, Tajowie, Indonezyjczycy, Banglijczycy. Czy byli Malajowie? Wydawało się nam, że w Malezji stanowią mniejszość.
Brama Chinatown

Taki dowcip niedawno słyszeliśmy: jaki jest sposób na tłok w warszawskim metrze? - otworzyć Koran na peronie.

Panorama Kuala Lumpur na tle nadciągającej burzy


Narodowy Monument Malezji, coś w stylu Grobu Nieznanego Żołnierza.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz