26.07.2015

Powrót do Indii - jak w domu...

Powrót do Indii - jak w domu...

Powrót z Nepalu do Indii oznaczał kolejne przekroczenie granicy państwowej. Wiedzieliśmy już czego mniej więcej mamy się spodziewać: należało odszukać nepalski posterunek imigracyjny, następnie po otrzymaniu pieczątki i pokonaniu kilometrowego mostu zrobić to samo po stronie indyjskiej. Indyjskie Immigration Office na przejściu granicznym w Kakarvitta jest na prawdę dobrze ukryte, musieliśmy wiele razy pytać mundurowych o drogę by dotrzeć do biura. Obsługa podróżnych różni się tu od obsługi na konwencjonalnych przejściach. Sala w środku budynku podzielona jest na kilka przypominających bankowe boksy, do których byliśmy wzywani po wypełnieniu formularzy migracyjnych.
Przy kontroli dokumentów wyszło na jaw, że numer mojej indyjskiej wizy różni się od jej numeru widniejącego w systemie. Trochę się przestraszyłem - problemy wizowe na granicach w krajach trzeciego świata mogą mieć przecież nieciekawe skutki. Wysoki wzrostem urzędnik podrapał się chwilę po głowie i stwierdził, że ów błąd to właściwie nie mój problem. Skserował paszport i wizę, a na kopii przystawił jeszcze kilka kolorowych pieczątek. Po dłuższej chwili spędzonej na odprawie mogliśmy cieszyć się powrotem Indii. Cieszyliśmy się, owszem, oboje mieliśmy wrażenie, że czujemy się tu już jak w domu. Po wejściu do autobusu nie trzeba było, jak w Nepalu, negocjować ceny biletu, a piętnastokilometrowa podróż do Siliguri kosztowała nas po 30 rupii (ok 2zł). Asfalt też był jakiś równiejszy niż w poprzednim goszczącym nas, a świecące słońce i przyjemna temperatura potęgowały coraz lepsze samopoczucie.
Naszym ostatecznym celem na dziś miała być miejscowość Darjeeling, położona na wysokości 2050 m n.p.m., słynąca na świecie ze swoich uznawanych za jedne z najlepszych na świecie gatunków herbaty. Do samej miejscowości prowadziła z Siliguri wpisana na listę Unesco linia kolejki wąskotorowej i przyznam szczerze, że zabytkowa kolejka była dla mnie podstawowym powodem by odwiedzić Darjeeling. 

ziomki z Darjeeling


W Internecie natrafiliśmy wcześniej na garstkę niezbyt dla nas jasnych informacji dotyczących rozkładu jazdy i cen biletów. W Siliguri na dworcu kolejowym dowiedzieliśmy się, że "kolejka już dziś nie odjeżdża". Ok, trudno, na miejsce dojedziemy jeepbusem (dwa razy szybszy niż autobus na górskich podjazdach), a za kilka dni zjedziemy koleją z szerokim uśmiechem na twarzy z powrotem do Siliguri.
Pokonanie około 2000m w pionie dzielących obie miejscowości wiązało się ze znacznym spadkiem temperatury otoczenia. Z przyjemnych, słonecznych dwudziestu pięciu stopni na nizinie zrobiły się głęboko jesienne cztery stopnie i spora mgła w Darjeeling. Po kilku minutach odnaleźliśmy hotel w całkiem korzystnej cenie i wybraliśmy się na wieczorny spacer. Obejrzeliśmy z bliska dworzec, pociągi kolei wąskotorowej i dowiedzieliśmy się nagiej prawdy o rozkładzie jazdy... Pociągiem można się przejechać, ale tylko na odległość trzech stacji w dół, a więc jakieś 8 km zamiast 65 km całej trasy. Powód? – Remont nawierzchni torowej, podobno odwieczny. Zobaczyliśmy później kilka wracających do Darjeeling składów, napędzanych lokomotywami z silnikami diesla oraz parowymi. Ten drugi rodzaj napędu pamiętam jeszcze z czasów kiedy miałem ze trzy lata z PKP. Dźwięk buchającej z lokomotywy pary, prawdziwy, wysokkobrzmiący gwizdek parowy... odżyło coś, co gdzieś tam pamiętałem, co później utrwalone zostało w mojej pamięci dzięki obejrzanym w telewizji czarno-białym filmom. Gdy tak chodziliśmy, Dominika coraz bardziej znudzona, ja rozmarzony i w  zachwycie fotografujący każdą lokomotywę z każdej strony, dopadła mnie po raz kolejny "indyjska biegunka". Jej objawy: przychodzi nagle i powoduje, że po pięciu minutach uginają się kolana, a potem... cóż, podczas pobytu w Indiach byliśmy zmuszeni do opanowania kilku istotnych zagadnień surwiwalu. I to tyle na ten temat. 
jedyna działająca parowozownia, jaką dotąd wizielismy


w akcji...

...po akcji

Kolejnego dnia postanowiliśmy odwiedzić muzeum himalaizmu w Darjeeling. Do muzeum można było wejść uprzednio zwiedzając zoo. Instytucji tego typu trochę nie lubimy, jednak jest to jedyna okazja, żeby zobaczyć np. tygrysa bengalskiego i pozostać później przy życiu. W sumie był to ciekawy wypad. W drodze powrotnej zahaczyliśmy jeszcze o dworzec kolejowy. Po podsumowaniu plusów i minusów przejażdżki kolejką uznaliśmy, że darujemy sobie tą wycieczkę. Wycieczka miała być krótka, a utrzymująca się mgła nie pozwalała na podziwianie pięknych ponoć widoków.
Podobnie jak kolejkę podarowaliśmy sobie także wyprawę do punktu widokowego Tiger Hill, z którego widać było ośmiotysięcznik Kanczendzongę. Z prognoz wynikało, że mgła w Darjeelingu ma się utrzymywać jeszcze przez najbliższy tydzień. Mglista jesień to nie było to czego tu szukaliśmy. Podjęliśmy decyzję o odwrocie, a wycieczkę do Darjeelingu uznaliśmy za pierwszą w naszej podróży (i jak się później okazało nie jedyną) porażkę. Następnego dnia wsiedliśmy do jeepbusa i zjechaliśmy z powrotem do słonecznego i ciepłego Siliguri.
gwiazda zoo - Benek (tygrys bengalski)

...a Ty ile dziś razy zakręciłeś młynkiem om mani padme hum?

panorama Darjeeling w czasie lepszej widoczności

A w Siliguri zrobiliśmy sobie urlop. Znaleźliśmy luksusowy jak na Indie, bo z europejskim standardem hotel w przystępnej cenie. Zamiarem naszym było poczuć się jak w domu i nieco odpocząć. W ostatnim czasie zdaliśmy sobie sprawę, że podróżowanie nie koniecznie równa się odpoczywaniu. Nasz napięty grafik rezerwacji kolejowych zmuszał nas dotychczas do relatywnie szybkiego tempa życia, ale tym przypadku pociąg do naszego ostatniego celu w Indiach - Kalkuty miał odjeżdżać dopiero za kilka dni.
Zatrzymując się w Siliguri po raz któryś w ciągu naszej podróży znaleźliśmy się w miejscu do którego biały człowiek zwykle nie przyjeżdża bo nie ma po co. Pozornie nie ma po co. My w tym miejscu zobaczyliśmy Indie prawdziwe, nieskażone turystyką. Spotkaliśmy przez te kilka dni tylko jednego białego. Codziennie odwiedzaliśmy największy miejski market Seth Srilal, z radością przyjmując ceny bez turystycznego narzutu. Wybraliśmy się również do miejscowego kina, w którym obejrzeliśmy sensacyjny film, a w nim przegląd głównych atrakcji turystycznych Indii. Zaszedłem też do fryzjera. Bardzo mały zakład (c.a. 4m2) mieścił trzy fotele. Przyjął mnie młody, wesoły Hindus, który oprócz wycięcia tradycyjnymi nożyczkami dwumiesięcznej czupryny i krzaka na brodzie zafundował mi masaż twarzy, pleców, ramion i dłoni. Po tej usłudze czułem się dosłownie wniebowzięty. I to wszystko za niewygórowaną cenę. 
Siliguri


miejski minibus- pojemność: chyba 15 osób

wersja pickup

linia kolejowa do Darjeeling

polski akcent




wspomniany market

wprawne oko wypatrzy tu skład opału*


Ciaj od kuchni


W dniu wyjazdu z Siliguri postanowiliśmy jeszcze wysłać do Polski paczkę ze zbędnymi rzeczami. Po spakowaniu wyszedłem z hotelu, ale okazało się, że paczka jest dość ciężka i nieporęczna. Nie zastanawiając się długo umieściłem ją, wzorem tutejszych ludzi, na głowie. Przechodnie i uliczni handlarze nie mogli wyjść z podziwu: biały ze sporym pakunkiem na głowie? I to na pieszo?! "Tragarz numer jeden!" słyszałem za sobą kilka wesołych krzyków.
Człowiek o białym kolorze skóry jest postrzegany w tej części świata jako ktoś, kto ma miliony dolarów w kieszeni, a ręce jego nieskażone są wysiłkiem fizycznym. Naszym zdaniem to prawda, z tym, że my sami do tej grupy się nie zaliczamy. Mieścimy się bowiem w jednym procencie przybyszy z Europy środkowo-wschodniej (choć i tą grupę można podzielić na bogatych oraz tych żądnych przygód). Pozostali to zwykle podróżnicy z Europy Zachodniej, Ameryki Północnej, Australii i Nowej Zelandii, wyruszający w podróż zwykle co roku, lecz nie na dłużej niż dwa miesiące i nie rezygnując przy tym ze stałej pracy. Ta ostatnia grupa, niestety dla nas, zwykle nie kalkuluje kosztów podróży i w rezultacie stereotyp „bogatego białasa” jest niezmienny.
Tego samego dnia trafiliśmy jeszcze do miejsca niespotkanego przez nas wcześniej w Indiach: do galerii handlowej. I tu znowu klimat kapitalizmu, który wszyscy dobrze znamy. Włącznie z nadwagą u niektórych hindusów...

a jak się ładuje taki autobus...?
...przecież nie dźwigiem!



Mało brakowało, abyśmy spóźnili się na nasz pociąg. Lecz nie z naszej winy. Po prostu skład odjechał z Siliguri punktualnie, a tego się nie spodziewaliśmy ani trochę! Kilku naszych rozmówców z ostatnich dni polecało: macie pociąg o godz. 20? przyjdźcie na dworzec o 20:30 - pociąg będzie pewnie godzinę później. Ostatecznie przybyliśmy pięć minut przed odjazdem, a po zapytaniu pracownika dworca na który peron mamy się udać usłyszeliśmy, że lepiej będzie jeśli pobiegniemy bo pociąg rusza za chwilę. Zdążyliśmy rozpoczynając naszą ostatnią podróż z Indian Railways w wagonie sypialnym drugiej klasy (second sleeper). Gdy obudziłem się na chwilę w nocy usłyszałem chór siedemdziesięciu dwóch, bo tyle było łóżek w całym wagonie, chrapiących smacznie osób. Była godzina trzecia w nocy, przewróciłem się na drugi bok i zasnąłem, a rano obudził mnie krzyk "ćiaj! ćiaj!". Ulubiona herbatka z kozim mlekiem z rana podana do pociągowego łóżka za grosze? Jak najbardziej! Tego luksusu w indyjskich kolejach nie zapomnę jeszcze długo. 
postój taksówek

Byliśmy na przedmieściach Kalkuty. Pogoda wymarzona jak na połowę lutego (a nawet jak na lipiec roku bieżącego...): 27 stopni i słoneczko. W przewodniku wyczytaliśmy, że Kalkuta to jedno z najdroższych z podróżniczego punktu widzenia miejsc w Indiach. Autor ku naszemu miłemu rozczarowaniu kłamał. Znaleźliśmy tu najtańszy od początku naszej podróży hotel. Standard indyjski na tym etapie już nie przestraszył nas ani trochę. Do pokoju dochodziło nawet wi-fi, a wszystko w cenie 15zł za dwie osoby za noc... W Kalkucie znaleźliśmy też chyba najpyszniejsze uliczne przekąski. Była to dla nas kwintesencja indyjskich smaków, taka miła niespodzianka na te kilka ostatnich dni w Indiach. Szczególnie miło wspominamy kram jednego pana, który serwował kilka rodzajów EggRollo, koncepcja znana nam z Europy ze stoisk z kebabem, jednak w smaku bez porównania, w cenie równie pysznej od 1,20zł za proste rollo bez mięsa do 3,60zł za opcję z podwójnym kurczakiem. Pycha! Na samo wspomnienie cieknie mi ślinka.

nasze rollo, nie potrafimy odtworzyć tego smaku :(
inna pyszna przekąska, koncepcja nepalsko-indyjska: grillować, następnie natrzeć saltmassalą i limonką.

W ciągu dnia odkryliśmy prawdopodobną przyczynę niskiej ceny pokoju, który wynajęliśmy. Dokładnie pod naszym oknem rozłożona była mini scena z której z towarzyszeniem instrumentów muzycznych i sporych głośników odczytywano wersety Wed - świętych hinduistycznych ksiąg. Śpiewy trwały od 8-ej rano do 10-tej wieczorem. Nie mieliśmy jednak w zwyczaju (poza czasem urlopów od zwiedzania) zostawać o tej porze w hotelu, więc sąsiedztwo nie było dla nas uciążliwe. Na marginesie dodam, że w naszym wyposażeniu posiadaliśmy stopery do uszu na podobne okazje. Nie użyliśmy ich jednak w Azji ani razu.
Zwiedzając Kalkutę, oprócz kilku ciekawszych zabytków typu "must see" najbardziej zapamiętałem przejażdżkę miejskim tramwajem. Kalkuckie tramwaje wyglądają na co najmniej stuletnie, jednak z rozmowy z motorniczym wynikło, że konstrukcja jest, owszem bardzo stara, ale data produkcji to jakieś lata siedemdziesiąte. W Polsce też spotykamy pojazdy trakcyjne w tym wieku, tylko te nasze są trochę lepiej utrzymane. 



z okna tramwaju



Z podróżą tramwajem wiąże się jeszcze jedna ciekawostka. Z tym, że po przeczytaniu tego akapitu niejeden z czytelników puknie się pewnie w głowę. Ale... Ten tramwaj, jego wnętrze i dźwięki zobaczyłem już i usłyszałem kilka lat wcześniej. Miałem sen, widać proroczy. W śnie tym wiedziałem też, że jestem w Indiach. Był to jeden z tych uderzających mocno w emocje snów, które pamięta się później przez lata, ale po przebudzeniu nie przypuszczałem nawet, że pojadę kiedyś do tego kraju. Będąc w Indiach zastanawiałem się nawet czy zobaczę gdzieś obrazek z mojego snu. Oczywiście przed przyjazdem do Kalkuty niespecjalnie zagłębiałem się w czytanie przewodników i nie wiedziałem, że jeżdżą tu tramwaje, i to takie z moich snów!
Wracając do rzeczywistości podróż leciwymi wagonikami była fascynująca, z okien bez szyb zobaczyliśmy znowu kolorowe indyjskie życie w ciasnych ulicach tego wielkiego miasta, żółte stare taksówki wymieszane z zielono-żółtymi motorikszami, pomiędzy którymi przemykały hinduski w kolorowych sari i mężczyźni ubrani w jeden deseń - jasna koszula, ciemne spodnie i klapki.
Nieopodal naszego hotelu stał też market. Podzielony był na kilka części: turystyczną, z tkaninami, przyprawami, pamiątkami i oczywiście z naganiaczami, którzy starali się zagadać w każdy możliwy sposób by następnie zagonić do swojego sklepu; mniej turystyczną, z owocami i warzywami, których w Europie dostać nie można (właściwie można, ale smak ulatnia się gdzieś podczas rejsu do Rotterdamu czy Hamburga); i zupełnie nieturystyczną, ale za to pięknie pachnącą część z rybami i mięsem, które przez brak lodówek przetwarza się na miejscu z żywca. Oczywiście w ostatniej wymienionej części marketu widziano tego dnia tylko dwóch białasów: Grzegorza i Dominikę.
relaks po pracy nad Gangesem

kampania wyborcza

zdezelowany, ale luksusowy bo bez okien


pan chciał kupić koszulę, lecz sprzedawca nie miał lustra. Pomogliśmy :)

targ warzywno-owocowy



transmisja krikietowego meczu Indie - Pakistan. Napięcie takie, że niektórzy z tych panów nawet nie zwrócili uwagi na rzadko tu spotykanych białasów

świeży drób



obróbka świeżego drobiu

w tej części bazaru sprzedawcy bardzo chętnie pozowali do zdjęć, byli też bardzo dumni ze swojego towaru

Wróćmy jeszcze na chwilę do naganiaczy z pierwszej części marketu. W każdym miejscu spotykaliśmy nową technikę naganiania, oto technika kalkucka: kiedy szliśmy sobie ulicą zaczepił nas ładnie ubrany miły człowiek. Ludzie często nas zaczepiali i pytali skąd jesteśmy, co tu robimy itp., a nierzadko chcieli się po prostu przywitać. W tym przypadku było podobnie, pan niby był ciekaw kim jesteśmy, co robimy, sam opowiedział trochę o sobie, o swojej rodzinie, ale... 170 metrów dalej rozpoczął delikatne z początku, później coraz bardziej intensywne namawianie na odwiedziny jego sklepiku. Odmówiliśmy kilka razy stanowczo, a pan zobaczywszy innych białych idących z naprzeciwka nawet nas nie pożegnał, odwrócił się na pięć i przywitał ich tak samo serdecznie i bez pytania o handel, jak przed chwilą nas. Oczywiście to nie pierwsza, ani nie ostatnia taka przygoda, a im dłużej trwała nasza podróż tym szybciej wyczuwaliśmy w podobnych sytuacjach co jest grane i ile to może kosztować.
Miasto Kalkuta zaskoczyło nas pozytywnie, było czyste, oczywiście jak na indyjskie standardy. Miało w sobie dużo przestrzeni, której brakowało nam w innych indyjskich miastach, posiadało też ogromny park, do którego chodziliśmy kilka razy na lody, a w środku parku zwieńczenie: kolorową fontannę i cowieczorny spektakl kolorów.
streetart w Kalkucie

Kalkuta - jedno z niewielu miejsc, gdzie funkcjonują jeszcze piesze riksze


Kalkuta była też ostatnim miastem jakie odwiedziliśmy w Indiach, w nocy z 15 na 16 lutego mieliśmy rezerwację na lot do Kuala Lumpur w Malezji. Trochę nie mogliśmy się już doczekać tego, co będzie dalej i krajów na prawdę ciepłych i mimo, że należał się nam zasłużony odpoczynek od Indii (nie mylić z "mieliśmy dość Indii"!), ale z Kalkuty żal było nam wyjeżdżać. Pomachaliśmy jej nawet z okna samolotu...



*wysuszone krowie placki to materiał, który dobrze służy jako opał