2.06.2015

Kathmandu - magiczna stolica Nepalu.


zdjęcie nasze (Durbar Square w Kathamandu)...
chwilę po trzęsieniu ziemi, źródło: mashable.com
W Nepalu byliśmy około 3 miesiące przed największym od osiemdziesięciu jeden lat trzęsieniem ziemi. Poniższy post napisaliśmy jeszcze przed tym tragicznym zdarzeniem. Jesteśmy prawdziwymi szczęściarzami, że nasza podróż zaczęła się od Indii i Nepalu, a skończyła na Tajlandii, a nie odwrotnie… Lepiej nie gdybać co wtedy mogłoby się z nami dziać jeślibyśmy tę kolejność odwrócili. Zdjęcia Kathmandu po trzęsieniu wywołują w nas bardzo przykre uczucia, trudno nam uwierzyć, że większość starych świątyń, buddyjskich stup, posągów, maleńkich, kolorowych sklepików, ciasnych uliczek została zniszczona w wyniku kataklizmu. Zapewne minie wiele lat zanim aglomeracja podźwignie się z gruzów i wróci do swojego dawnego blasku. 





nasze...







to samo miejsce z nieco innej perspektywy (www.enca.com)













 Dziękujemy losowi, że dane było nam zobaczyć to magiczne, barwne oraz bardzo klimatyczne miasto jeszcze przed trzęsieniem ziemi. Stolicę Nepalu zapamiętaliśmy bardzo miło, ponieważ czas, który w niej spędziliśmy upłynął nam na beztroskim odpoczynku po wyprawie do ABC, a przy tym dane nam było podczas zwykłej szwędaczki po mieście oglądać tutejsze tradycyjne uroczystości, o których przewodniki milczą. Cofamy się więc do przełomu stycznia i lutego 2015 roku i wspominamy kolorowe, słoneczne i chaotyczne Kathmandu w stanie nietkniętym przez żywioł…


  



Z Pokhary do Kathamandu, stolicy Nepalu, wybraliśmy się lokalnym nocnym autobusem. Tradycyjnie, za wyborem takiego rozwiązania przemówiła cena, dużo niższa niż ta żądana za podróż komfortowymi autobusami. Do dyskomfortów dawno się przyzwyczailiśmy i podróż w niskiej temperaturze i w za małym fotelu już od dawna nie robiła na nas wrażenia. Wystarczy tylko w porę zasnąć i już zapominamy o niewygodzie, a ośmiogodzinna podróż przelatuje nie wiadomo kiedy. Dodam jeszcze na marginesie, że mimo klasy pojazdu, leciwej, nadgryzionej porządnie zębem czasu zielonej TATY, poinformowano nas o możliwości odchylenia oparcia siedzenia za pomocą topornego pokrętła umieszczonego pod fotelem, więc jakaś forma luksusu jednak w podróży tym autobusem zaistniała.
Do Kathmandu dotarliśmy o godzinie czwartej rano, jeszcze przed świtem. Miasto o tej porze sprawia dość szokujące wrażenie. Na ulicach, przez brak świecących latarni jest bardzo ciemno. Do tego wszędzie szwendają się bezpańskie psy, jest ich w stolicy naprawdę dużo. W Nepalu, przez brak odpowiedniej infrastruktury występują częste przerwy w zasilaniu. Ludność jest oczywiście na to przygotowana, każdy dom czy hotel wyposażony jest w akumulatory, dzięki którym można cieszyć się dostępem do światła oraz wiatraka. Ważniejsze instytucje posiadają także generatory prądotwórcze zasilane benzyną. To problem znany nam już z niektórych miejsc w Indiach, gdzie nawet biuro imigracyjne przy granicy z Nepalem wyposażone było w taki generator.
Szukając hotelu nie skusiliśmy się na taksówkę. Szybko znaleźliśmy minibusa odjeżdżającego w kierunku turystycznej dzielnicy Thamel, do której dotarliśmy wśród skomlenia armii czworonogów. W miarę szybko znaleźliśmy hotel o interesującym nas standardzie i cenie (czyli czyste łóżko, ale bez ciepłej wody…). Po odespaniu podróży opuściliśmy progi hotelu, a oczom naszym ukazało się miasto zupełnie inne od tego, które zobaczyliśmy przed świtem. Wszystkie ciemne zakamarki zniknęły w blasku dnia, zamiast brudnych rolet garażowych widzianych przez nas w świetle latarki nocą, ujrzeliśmy kolorowe wnętrza sklepów z różnorakimi produktami. Handel kwitnie w całym mieście, a sklepikarze nie oszczędzają nawet niektórych buddyjskich świątyń, prowadząc biznesy prawie z ich wnętrza. Skręcając w boczne, ciasne, choć niestety otwarte dla intensywnego ruchu motocyklowego uliczki mamy okazję zobaczyć najmniejsze sklepiki świata, których właściciele siedzą po turecku mając w zasięgu dłoni ułożony od (niewysokiego) sufitu do podłogi towar. Sklepów jest tutaj tyle, że ma się wrażenie, iż każdy mieszkaniec Kathmandu zajmuje się handlem. Sieć ciasnych i ciemnych uliczek jest tak rozbudowana, tak pokręcona i nieregularna jak olbrzymi labirynt. Nie sposób się tu nie zgubić, ulica pochłonie nawet mistrza orientacji terenowej. Ale zgubienie się jest wręcz wskazane, daje możliwość wtopienia się w  niepowtarzalny klimat tego miejsca. Na głównych ulicach, tych w najbliższym sąsiedztwie hoteli ciągną się niezliczone ilości sklepów z odzieżą i sprzętem turystycznym. Takich samych jak w Pokharze tylko jeszcze tańszych i bardziej zakurzonych. Oczywiście żaden z nich nie posiada ani jednego oryginalnego towaru, a podróbka podróbce nie jest równa i nigdy nie wiadomo na jaki towar się trafi. Zwrot „good qualiti” nadużywany przez każdego sprzedawcę, słyszany nawet przy najbardziej zakurzonej i kiepsko uszytej kurtce rozśmiesza świadomego klienta. Każdy sklep próbuje też zwabić nas wystawionymi na chodnik koszami ciuchów z napisem „SALE”, których ceny w stosunku do nadpsutego zazwyczaj stanu nie są rewelacyjne. 


w nocy - dziura zabita dechami, w dzień tłumy ludzi i kolorowe kramy oferujące dosłownie wszystko
świątynia, postój, i postój "taksówek" w jednym



Pierwszy dzień zwiedzania przeznaczyliśmy na Thamel i centrum Kathmandu, gdzie znajduje się niezliczona ilość świątyń, świątynek i budowli. Niektóre z nich kiedyś były świątyniami, ale teraz pełnią rolę sklepu lub stoiska. Wiekowe, bogato zdobione ściany, kolumny i malowane/rzeźbione na nich postacie zwierząt, bogów, demonów przeplatają się z wystawionym towarem. Świątynio-stragany przyciągały nas do siebie, widocznymi z daleka i charakterystycznymi dla świątyni górnymi partiami budowli. Po podejściu bliżej świątynia okazywała się miejscem handlu.


handelek
gdzieś tam wśród towarów można przy okazji oddać cześć i złożyć podarki w ofierze

Stolica Nepalu zaskoczyła nas pozytywnie pod wieloma względami. Przede wszystkim w mieście zawsze się coś działo. Nie chodzi tutaj o puby z zachodnią live muzyką (jak w Pokharze), wypełnione białymi turystami, lecz o różne uroczystości celebrowane przez Nepalczyków, na które natrafialiśmy zawsze przypadkiem, wałęsając się po mieście. Pierwszego wieczoru obserwowaliśmy huczne orszaki weselne, wracające do domów, gdzie odbywało się wesele po ceremonii zaślubin. Na początku szła nieustannie grająca orkiestra dęta, za nią radujący się weselnicy i na końcu samochód z Młodą Parą, poruszający się w ślimaczym tempie. Radosna atmosfera udziela się wszystkim przechodniom na ulicy, przystającym na chwilę aby popatrzeć na tę strojną i roztańczoną procesję. Dzięki fotografowi z profesjonalnym oświetleniem (na ulicy panowała już „nepalska ciemność”) udało nam się zobaczyć wysiadających z auta Nowożeńców. Pani młoda ubrana była w przepięknie zdobione czerwone sari i czerwony welon, Pan młody w garniturze i tradycyjnym, nepalskim nakryciu głowy.


powitanie nowożeńców w domu weselnym
orszak weselny

Kolejnego dnia mieliśmy w planach „przybić piątkę” Kumari – żywej bogini, która mieszka w samym sercu Kathmandu –  pięknym placu Durbar squere. Kumari jest małą dziewczynką, wybraną według specjalnych kryteriów z grona kandydatek w podobnym wieku, która pełni obowiązki bogini do momentu pojawienia się pierwszej miesiączki, potem wraca do rodzinnego domu i otrzymuje dożywotnią emeryturę… Idealny zawód prawda? Kolejna Kumari wybierana jest ponownie zgodnie ze ściśle określonymi wytycznymi. Bogini musi też bardzo na siebie uważać, ponieważ jeśli na jej ciele pojawi się krew, w trybie natychmiastowym zostaje wysłana na zasłużoną emeryturę.
Mała bogini czasem ukazuje się Nepalczykom i turystom w oknie swojego domu, my niestety na ten moment nie trafiliśmy. Zamiast tego, jako jedyni biali mogliśmy obserwować uroczystość „ponownych narodzin”, która akurat odbywała się przy domu Kumari. Uroczystość była podobna do chrześcijańskiej Pierwszej Komunii Świętej. W centrum placu siedziały  dziewczynki w wieku około 7 lat. Tradycja mówi, iż do „rebirth” przystępują dzieci, które urodziły się  7 lat, 7 miesięcy i 7 dni temu. Dziewczynki wyglądały jak małe królowe, wszystkie miały oczy podkreślone na czarno i usta wymalowane na czerwono. Na głowach mini korony, diademy, welony, cuda wianki. Na stopach pantofelki na obcasach! I oczywiście strojne czerwone sukienki. Właściwie dokładnie taki sam wyścig sukienek i dodatków odbywa się wśród naszych dziewczynek przystępujących do I Komunii Świętej, (o ile w parafii nie obowiązują alby). Małe nepalskie księżniczki, kiedy przyszliśmy na miejsce uroczystości były w trakcie posiłku i przyjmowania prezentów. Każdy z gości wręczał dziewczynkom podarki różnej wartości, od ryżu, słodyczy i owoców po pieniądze, odzież, przybory szkolne. Matki, siedzące obok swoich pociech pomagały  pakować kolejne partie prezentów, głównie rozsypany wszędzie wokół ryż. Dziewczynki musiały być też porządnie głodne… jadły wszystko, aż im się uszy trzęsły! Jedna z ciotek małej księżniczki wytłumaczyła nam, że od wczesnego ranka dziewczynki były malowane, czesane, ubierane, potem przechodziły uroczystości w świątyni i dopiero teraz mają czas na posiłek. Najważniejsze miejsce zajmowała jednak starszyzna tej buddyjskiej społeczności. Dziadek i Babcia siedzący na honorowym miejscu – specjalnym wózku, który pod koniec uroczystości ciągany był  przez młodzież wokół Durbar Square. Podczas tej atrakcji rozsunięto barierki i zamknięty plac uroczystości otworzył się dla wszystkich na Durbar Square, a my dumnie ruszyliśmy przed siebie wiedząc, że widzieliśmy więcej od reszty turystów.

dziewczynki obchodzące "rebirth" - ponowne urodzenie, a przy nich kilogramy podarków

banknoty też się liczą



dziewczynki przyłapane na totalnym obżarstwie

święto Rebirth to jeden z wielu przypadków podczas naszej typu: "Ty, patrz, coś się tu dzieje! I nie ma o tym ani słowa w przewodniku!"

starszyzna oczekująca w swoim pojeździe na rundkę po Durbar Square


Innym razem trafiliśmy na imprezę układania ogromnego Buddy z maślanych świeczek. Układanie trwało całe popołudnie, a o zmroku odbyło się wielkie podpalanie ułożonej figury. Najlepszy widok na płonącego Buddę był z dachu jednej z ekskluzywnych restauracji. Zazwyczaj omijamy takie miejsca szerokim łukiem, jednak tym razem musieliśmy wejść „na herbatkę”, żeby móc podziwiać świeczkowego Buddę. A rachunek za puszkę piwa i dzbanek herbaty... cóż, mamy fajne zdjęcia.

 


to wydarzenie również ujrzeliśmy przypadkiem - wystarczyło przechodzić obok w odpowiednim czasie






W Kathmandu nauczyliśmy się jakże cennej sztuki omijania kas biletowych. Segregacja rasowa przy kupowaniu biletów wstępu wydała się nam nader niesprawiedliwa. Nepalczycy posunęli się w tej sprawie jeszcze dalej od Hindusów… Wszędzie były trzy rodzaje biletów: dla Nepalczyków, dla obywateli krajów sąsiednich, połączonych unią oraz trzeci rodzaj, najdroższy, dla wszystkich pozostałych obcokrajowców. W praktyce, przy bramce wyłapywano tylko białych i żółtych turystów. Na szczęście nie byliśmy jedyni, którym taki stan rzeczy się nie spodobał. Szukając informacji o stolicy Nepalu natrafiłam na blog, którego autorzy również nie akceptowali tak zróżnicowanej dziesięciny i podzielili się swoim niezawodnym sposobem, który i my  z powodzeniem stosowaliśmy. Był bardzo prosty i wymagał tylko dłuższego chodzenia, co nam oczywiście ani trochę nie przeszkadzało. My również go Wam, drodzy czytelnicy zdradzimy…. Wystarczy poszukać bocznej uliczki, która zwyczajnie jest niestrzeżona. Wszystkie duże świątynie, place, stare miasta mają po kilkanaście lub kilkadziesiąt wejść, z których nie wszystkie są główne, widoczne i przecinają turystyczne szlaki. Na Durbar Square strażnicy kasują do zmroku tylko białych turystów, reszta przechodzi swobodnie, bo tędy prowadzi najkrótsza droga do domu/ sklepu/miejsca, do którego akurat zmierzają.
panorama Kathmandu widziana ze Świątyni Małp


Świątynia Małp i oczy Buddy

Tutaj można pójść do góry i zapłacić za wstęp, ceny oczywiście zróżnicowane w zależności od narodowości, lub skręcić w prawo i nie zapłacić ani rupii... Pomysli ktoś "to nie uczciwe!", ale ja mam trzy kontrargumenty: 1. biali płacą 10, a czasem 20 razy więcej niż Azjaci, czy ktoś w Europie widział taką dyskryminację? 2. Nasza podróż trwa pół roku, a więc przez pół wydajemy, a nic nie zarabiamy, czasem z czegoś trzeba rezygnować, np. z opłat za wstęp. (w Nepalu nie do końca też wiadomo do czyjej te opłaty idą kieszeni, możliwe że do Maoistów) 3. Polski zwyczaj...
W „Świątyni małp” należało pójść schodami na prawo od głównej bramy, a w starym mieście Bhaktapur przejść przez pole, wąską ścieżką i uśmiechać się do zdziwionych kobiet pracujących na roli. Cena wstępu do Bhaktapuru była dla nas kosmiczna, pobiła nawet najdroższy na naszej trasie bilet do Tadż Mahal. 

Ona fotkę z białaską, a my mamy z nią :)


Bakhtapur - wstęp dla większości białych 15$

manufaktury w Bakhtapur



kolejna uroczystość oglądana przez nas dzięki obecności w odpowiednim czasie i miejscu. W tym przypadku jednak nikt z uczestników nie mówił po angielsku, nie możemy więc powiedzieć nic więcej ponad to, co zobaczyliśmy.



to zdjęcie pozornie nie pasuje do poprzednich trzech, ale tutaj zaprowadziła nas procesja, której finałem była rytualna kąpiel



Z Kathmandu postanowiliśmy się wybrać na krótki, dwudniowy trekking do wioski Chisapani, z której przy dobrych wiatrach widać wschodnie pasmo Himalajów i Mount Everest. Szlak był śmiesznie łatwy, bo często prowadził przez zwykłą, gruntową drogę i przez nepalskie wioski. Przez jakiś czas towarzyszył nam piękny widok gór. Tworzyły one ośnieżoną ścianę na horyzoncie, jednak wiedzieliśmy, że trochę wyżej czeka nas piękniejszy obrazek. Oczywiście kiedy dotarliśmy do planowanego celu - wsi Chisapani, z której jest najlepszy punkt widokowy na góry, niebo było już pokryte chmurami i ani Everestu ani jego bliższych sąsiadów nie było widać. Mogliśmy zostać w wiosce na noc i poczekać aż następnego dnia chmury być może rozsuną swoją kurtynę i zaprezentują nam ośnieżone szczyty dumnych Himalajów. Zdecydowaliśmy się jednak nie tracić czasu i wracać do Kathmandu. 



podczas trekkingu z Nagarkot do Chisapani wyprawy zrobiliśmy aż 10 zdjęć, całą drogę widzieliśmy tą samą panoramę tylko chmur było z czasem więcej i więcej

Po powrocie do stolicy, kiedy wymaszerowaliśmy z hotelu z plecakami i robiliśmy po drodze drobne zakupy zaczepiło nas dwóch na oko dwudziestoletnich Nepalczyków:

– Ooooooo Mister, szukasz pewnie taniego hotelu?
– Nie, właśnie wyjeżdżamy.
– Potrzebujecie więc taksówki, do dworca przecież bardzo daleko, ze 4 km!
– Nie, dzięki, mamy GPS w telefonie, stąd do dworca jest tylko 1000m, poradzimy sobie.
– Ok... nie macie pewnie biletu na podróż, gdzie jedziecie? Do Pokhary czy do Kakarvitty? Mamy dla was bilety w super cenie.
– A po ile do Kakarvitty? – ceny już znałem, ale zapytałem z ciekawości co mi delikwent odpowie.
– Super cena! tylko 1800 rupii/os, a dla was, bo jesteście „majfrends” za 1500 rupii!
– Ale ja pytałem na dworcu i znalazłem bilet za 1000 rupii... – w tym momencie nasi rozmówcy rozpoczęli pięto-obrót w kierunku swego pierwotnego marszu.
– 1000 rupii?! To niemożliwe! – rzucili  jeszcze na odchodne.

To był szybki wywiad, ich propozycje nie były dla nas niczym nowym, zadziwił nas jednak jakże bogaty wachlarz możliwości oferowany przez młodzieńców.
Ostatecznie bilety kosztowały 900 rupii nepalskich, chyba dlatego, że stanęliśmy przy okienku, do którego prowadziła najdłuższa kolejka (zwykle w miejscach przesiadek stacjonuje po 20 i więcej agencji sprzedających bilety do tego samego celu, a więc konkurencja jest ogromna). Powrót do Indii z Kathmandu okazał się najgorszą podróżą w naszym życiu. Autobus na trasie Kathmandu – Kakarvitta nie jechał, raczej a skakał po jezdni przez całą dwudziestostogodzinną podróż (tak naprawdę podróż trwała nieco ponad 10 godzin, w subiektywnym wspomnieniu autorki tekstu najwyraźniej męki wydłużyły się dwukrotnie – przyp. edytora). Na początku wydało się to nam zabawne, chichotaliśmy na coraz to wyższe podskoki na siedzeniu, myśląc, że to tylko przejściowy obszar dziur na trasie. Niestety, nasze śmiechy po dwóch godzinach jazdy przerodziły się w istne piekło! Autobus miał zepsute zawieszenie, a droga była w tak kiepskim stanie, że gwałtowne podskoki, trzęsienie i bujanie trwało do samego końca podróży, czyli do 6 rano. Bezlitosne podskoki wznosiły nas po sufit autobusu i wyrywały ze snu, jeśli tylko komuś udało się zmrużyć oko. Nie wiadomo co było większe: zmęczenie czy złość na kierowcę, autobus, dziurawą drogę, Nepal, niesprawiedliwość na świecie i w końcu na nas samych, że wybraliśmy sobie taką drogę! No, ale innej nie było.


oczywiście brak kasy fiskalnej i odpowiednika Zus-u



W Nepalu spędziliśmy piękny czas i mimo, że nasz pobyt w tym kraju był krótki, osiągnęliśmy wszystko, co sobie wcześniej zaplanowaliśmy. Po więcej na pewno wrócimy kiedyś, chociażby do parku Chitwan, o którego istnieniu zwyczajnie dowiedzieliśmy się dopiero po opuszczeniu kraju... Wrócimy na kolejne trekkingi, bo ten który odbyliśmy był na 50% w skali trudności. I koniecznie latem, kiedy trudne szlaki stają się łatwiejsze dla takich laików jak my, a nocami w hotelach trudniej jest zamarznąć.

zjeżdżalnia na Durbar Square w Kathmandu




piłkę w Nepalu kopią wszyscy i wszędzie, nawet u bramy klasztoru przy Świątyni Małp wśród tłumu turystów

lepsza akcja ofensywna iiiiiii..... piłka obija się o modlitewne młynki w tle


cartuning optyczny - baza wyjściowa: ciężarówka Tata



Boudhanath Stupa
...a przy nim pielgrzymi